ATHANASIUS
Gdy znalazł Jehanne, wyglądała jak ćwierć człowieka. Jej
sina, cienka jak papier skóra niemal na niej wisiała, rude włosy miała splątane
w brudne kołtuny, a resztka trzymających się na jej ciele stęchłych ubrań miała
skrywać liczne rany świadczące o długich i okrutnych torturach. Jednak w tamtym
czasie nie był zdolny zastanawiać się nad tym, co dokładnie ta dziewczyna
przeżywała: zestresowany, spięty, nabuzowany adrenaliną łupiącą mu w głowie,
myślał tylko o tym, by przetransportować Jehanne do Blickling i tam zapewnić
jej bezpieczeństwo. Dopiero gdy emocje opadły, a dziewczynę doprowadzono do
względnego porządku, Athana poraziła skala krzywd, jakich musiała doświadczyć.
Jednak nawet wtedy nie był w stanie sobie wyobrazić tego, o
czym właśnie opowiadała Jehanne. Wtem raz jeszcze uderzyło w niego miażdżące
poczucie, że ją zaniedbał, że nie poświęcił jej dostatecznej uwagi, że ją
zostawił i porzucił. Jeszcze wtedy nie rozumiał, że w ten sposób jedno
więzienie zamienił na drugie, ponieważ samotność i odrzucenie było jeszcze
jednym, jakże wymyślnym, rodzajem tortur.
Wysłuchiwanie tego, co Blome robił z Jehanne, sprawiało
Athanowi ogromny ból. Zaciskając zęby, starał się nie krzyczeć, choć tym samym
złość, żal i nienawiść coraz szybciej i gwałtowniej w nim narastały. Prędzej
czy później musiały wybuchnąć, lecz Athan nie chciał, by Jehanne była tego
świadkiem. Nie chciał, by wracała na niego uwagę, by go widziała, by się
obwiniała i by rozpamiętywała to, co ją spotkało. Był zły, że Baltimorowie ją
tu ściągali i skazywali na tę jakże bolesną podróż w czasie. Dlatego milczał,
choć była to cisza trująca, goryczą osiadająca się na jego języku.
Gdy odsłoniła swoje rany, z trudem powstrzymał się od
odwrócenia głowy. Tylko poczucie winy zmusiło go do obserwowania, jak Jehanne
podnosi sweter i opowiada o historii każdej szpecącej ją blizny. Poza tym
wiedział, że gdyby jego Stworzona to zauważyła, poczułaby się bardzo zraniona —
i raz jeszcze pozbawiona tego wsparcia, o którym rozmawiali poprzedniego ranka.
Wbrew pozorom, jeszcze gorszym od słuchania opisu krzywd,
jakich doznała Jehanne, było wysłuchiwanie, jak go broniła. Wprost nie mógł
znieść, gdy wampirzyca opisywała go jako obrońcę uciśnionych. Powinien docenić,
że Jehanne robiła co mogła, by jakkolwiek usprawiedliwić jego krzywdy, lecz
świadomość, jak bardzo mijała się z prawdą, mocno bolała. Athan bowiem w żadnym
stopniu nie dbał o inne znalezione w laboratorium kobiety. Nie dbał o tych
wszystkich, których po drodze zabił. Nie było w nim ani krzty żalu lub wyrzutów
sumienia i gdyby tylko odnalezienie Arii tego wymagało, bez mrugnięcia okiem
zamordowałby wszystkie uwięzione tam wampirzyce. Dlaczego miałby tego nie
zrobić? Dlaczego miałby się nimi przejmować? On ich nie uratował. On je tylko
przypadkowo znalazł, szukając zupełnie kogoś innego. Nie miały dla niego
żadnego znaczenia wtedy — i nie mają teraz. Właśnie dlatego nie mógł znieść,
jak Jehanne go usprawiedliwiała i sugerowała, że ocalił ich wszystkich z
dobroci swojego serca.
Dopiero reakcja zebranych w sali urzędników zakłuła Athana
delikatną nadzieją. Do tej pory lodowato obojętni, teraz wiercili się
niespokojnie w swoich krzesłach, a po ich twarzach przemykał cień zaskoczenia,
obrzydzenia i zwątpienia. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby dopiero teraz
pojęli, że sprawa, którą omawiali, w istocie była bardzo poważna. Wybudzeni ze
swojego miłego, kolorowego snu, znaleźli się w zimnej, ciemnej jaskini,
postawieni przed problemem, którego skala najwyraźniej ich przerosła. Athan
wciąż nie liczył, że go to w jakikolwiek sposób ocalił, lecz czuł odrobinę
satysfakcji na myśl, że zeznania Jehanne jakkolwiek nimi wstrząsnęły.
— Kolejny świadek to Aria Vasco…
Zamarł, przejęty strachem, wstydem i żalem, tak bardzo
chcąc, a jednocześnie nie chcąc jej ujrzeć. Aż do tej chwili rozpaczliwie się
za nią oglądał, mając poczucie, że bez niej sobie nie poradzi i nie zniesie
wyroku, który za chwilę skaże go na śmierć. Zapominając o całym bożym świecie,
chciał zobaczyć ją choćby na chwilę, aby nasycić się jej widokiem, tylko to
bowiem trzymało go przy zdrowych zmysłach i powstrzymywało od dobrowolnego
poddania się Baltimore’om. Jednak podświadomie zdawał sobie sprawę, że jego
pragnienie spowodowane było szaleńczą tęsknotą za kobietą, którą tak bardzo
kochał, lecz ostatecznie jej brak w pewien sposób go uspokajał. Nieobecność
Arii na sali oznaczałaby, że oszczędziłaby sobie tych wszystkich przykrości:
odczytywania jego win, oskarżania go, nazywania mordercą, potworem, zdrajcą, aż
wreszcie skazania na śmierć. Athan potwornie bał umierać się sam, bez niej u
swego boku, lecz jednocześnie nie zniósłby rozpaczy, jaką by ujrzał w jej
oczach tuż przed swoją śmiercią.
Dlatego jednocześnie miał nadzieją ją tu ujrzeć, a tym samym
strasznie się tego bał.
Ostrożnie pochylając się nad barierką, z narastającym lękiem
oczekiwał momentu, w którym Aria wreszcie na niego spojrzy. Wstrzymywał oddech,
starając się na tę chwilę przygotować, lecz ona wciąż nie nadchodziła. Gdy
podwładni Baltimore’ów zaczęli zadawać pytania, Aria składała wyjaśnienia; jej
głos lekko drżał, lecz mimo to nie zawahała się ani razu. Ale ani razu też na
niego nie spojrzała. A Athan znał ją zbyt dobrze, by nie dostrzec, że robiła to
na siłę.
Potworne uczucie gorąca rozlało się po jego brzuchu,
ściskając klatkę piersiową. Boleśnie spięty, uświadamiał sobie, że był tylko
jeden powód, przez który Aria tak uparcie odwracała wzrok. Dziwił się sam sobie,
że jeszcze poprzedniego dnia podjął decyzję, aby opowiedzieć Arii o całej
swojej przeszłości. Nie miał pojęcia, jak zareaguje — czy mu wybaczy, czy przed
nim ucieknie — ale chciał zaryzykować. Lecz jak mógł to zrobić po tym, czego
właśnie doświadczał? Jego ukochana nie mogła na niego patrzeć po odsłuchaniu
jego win — a przecież zamordowanie tych wszystkich ludzi nie było niczym
nadzwyczajnym, biorąc pod uwagę całą jego krwawą przeszłość. Jeśli to było dla
niej za dużo, z pewnością nie zniosłaby reszty. Ta myśl z jednej strony zżerała
od środka panicznym strachem, lecz z drugiej uspokajała — w pewien chory,
toksyczny, nieracjonalny sposób. Bo jeśli Aria sama podejmie decyzję, aby od
niego odejść, to będzie ostateczny koniec. Dotąd bowiem to on rozstrzygał w
kwestii ich związku, tym razem zaś miało być zupełnie inaczej. Chciał naiwnie
wierzyć, że rozstanie zarządzone przez Arię wreszcie zdoła ją wyleczyć,
oczyścić i pozwolić rozpocząć od nowa. Tak, jak powinna to zrobić prawie wiek
temu, gdy od niego odeszła.
Aż nagle nadszedł kolejny cios. Lecz z tym nie był w stanie
sobie poradzić. Z największym trudem słuchając, jak Aria opisywała, co ten drań
kazał jej robić i jak się zadawalał jej kosztem, coś w nim pękło, wyzwalając
niespotykaną dotąd ilość nienawiści, jaka momentalnie rozgrzała go od środka.
Na ten jeden przerażający moment zniknęło całe zmęczenie i otępienie,
zastąpione trującą energią. Niemal rzucając się do przodu i nacierając ciałem
na odgradzające go barierki, szarpnął za nie mocno, najpierw raz, potem drugi i
następny. Z jego gardła mimowolnie wydobył się wrzask wypełniony bólem i
strachem. Nie zważał na łzy spływające mu policzkach, nie zważał na strażników,
którzy wtargnęli na platformę, aby go uspokoić, raz jeszcze rażąc prądem.
Wrzasnął rozdzierająco, upadając na ziemię i dysząc ciężko, próbując złapać
oddech. Jednak nawet to nie odciągnęło jego myśli od tego, co powiedziała Aria.
Nawet uczucie, jakby całe jego ciało było związane cienkimi, rozgrzanymi do
białości linkami, nie powstrzymały go przed masochistycznym wyobrażaniem sobie,
co ten drań robił Arii. Przez ten jeden absurdalny moment Athan pożałował, że
Blome był martwy; pomyślał wówczas, że oddałby wszystkie skarby świata, aby go wskrzesić,
raz jeszcze powołać do życia, raz jeszcze spojrzeć mu w oczy, a następnie
schwytać i zgotować mu śmierć gorszą, niż w jego najstraszliwszych,
najbrutalniejszych wyobrażenia. W tym jednym, zaciemnionym nienawiścią
momencie, nie myślał o Arii, a tylko o Blomie, jak niczego na świecie pragnąc
zadać mu niewyobrażalne dawki bólu, aby w każdej sekundzie aż do końca
wieczności odczuwał stukrotnie większy ból od tego, które przeżywały wszystkie
więzione przez niego kobiety. Athan zamordowałby go z największą lubością, nie
spiesząc się przy tym i dręcząc go tak długo, aż sam zacząłby skomleć o śmierć.
W tym potwornym momencie Athan zrozumiał, że zamordowanie
Blome’a było jego największą porażką.
Zbyt szybką, zbyt nagłą, zbyt mało bolesną.
Z trudem się podniósł, mając mętne poczucie, że powinien
choć spróbować wysłuchać całego zeznania Arii, choć im dłużej mówiła, tym Athan
gorzej się czuł. Spięty, obolały, wycieńczony i coraz bardziej otępiały, starał
się wychwycić sens jej wypowiedzi i próbować znieść kolejne ciosy pod postacią
opisów jej tortur. Odetchnął lekko, gdy zamilkła, sugerując, że powiedziała już
wszystko. Raz jeszcze miał nadzieję, że Aria odejdzie, jednocześnie pragnąc, by
tam została i by choć raz na niego spojrzała.
I spojrzała. Na jeden moment, krótki, ulotny, bolesny, lecz
jakże piękny zarazem. Właśnie to spojrzenie wstrząsnęło Athanem najbardziej,
ponieważ spodziewał się ujrzeć wiele na dnie jej głębokich, ciemnych,
załzawionych oczu. Lecz nie spodziewał się dostrzec tam tej czułości i rozpaczliwej
tęsknoty. Wiedział, co chciała mu przekazać tym gestem, a Athan niczego nie
pragnął bardziej, jak odpowiedzieć jej tym samym.
Lecz to było jeszcze gorsze. Łatwiej byłoby mu umrzeć z
myślą, że Aria go odrzuciła. Myśl o tym, jak bardzo przeżyje jego śmierć,
doprowadzała go do szaleństwa.
Przemów Isha, Matta oraz kilku innych znalezionych w
laboratorium kobiet prawie nie słyszał. Choć starał się jak mógł, nie był w
stanie się na nich dostatecznie skupić, nawet mimo tego, że rada Baltimore’ów
zdradzała coraz większe zainteresowanie tym, co zostało im przedstawione. Gdyby
nie skrajne wycieńczenie i zupełne zwątpienie, może nawet zdołałby uwierzyć, że
jednak jakoś się z tego wywinie. Lecz już od dawna czuł się jak przekłuty
balonik, którego nic już nie mogło ocalić.
— Czy oskarżony — rozległ się donośny głos jednej z
urzędniczek — ma coś do powiedzenia na swoją obronę?
Czy miał? Nie wiedział — jak dotąd nie poświęcił ani chwili
na szukanie wymówek. Jego wina była oczywista i nic nie było w stanie jej usprawiedliwić.
Zasłanianie się dobrocią, pragnieniem pomocy czy innymi tego typu bzdurami też
nie miało większego sensu — Athan od zawsze brzydził się kłamstwem i przez
gardło by mu nie przeszło, że zabijał w samoobronie lub w dobrej wierze, aby
ocalić wszystkie te nic nieznaczące dla niego kobiety. Dla niego ważna była
tylko Aria, tylko ją chciał znaleźć, tylko ją chciał uratować i gdyby nie było
przy nim Matta i Isha, zapewne zostawiłby resztę w tym przeklętym laboratorium
— a może nawet zrobił to samo, co z tamtymi trzema sekretarkami Felicity Jons,
aby oszczędzić sobie problemu.
Dlatego — jeśli już dopuścili go do głosu — postanowił
zeznać zgodnie z prawdą. To w żaden sposób mu nie pomoże, ale z drugiej strony
nic nie mogło, a jego sprawa i tak została przesądzona.
— Tylko tyle — wydyszał słabym, drżącym głosem — że niczego
nie żałuję. I gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym to wszystko jeszcze raz.
Pewnie nie tego się spodziewali. Pewnie sadzili, że Athan
zacznie opowiadać, jak to rozpacza nad tym, że w amoku zamordował niewinnych,
że pewnie gdyby mógł, to by ich ocalił, że przecież tak naprawdę nie chciał ich
krzywdzić i że tak naprawdę był dobrym gościem. Nie rozumieli, że dla niego
jednostki nie miały żadnego znaczenia — poza tą jedną, dla której poświęcił
wszystko, co tylko miał.
— Wyrok zostanie ogłoszony po naradzie. Zabrać więźnia.
Dwaj strażnicy szarpnęli nim gwałtownie, siłą wyprowadzając
z podestu. Athan ostatni raz rozpaczliwie rozejrzał się za Arią, lecz i tym
razem jej nie ujrzał: skryta w cieniu, pozostawała niewidoczna, choć ona,
niestety, z całą pewnością go widziała. Obdarty z wiary i godności, dał się
wyprowadzić, szamotany jak szmacianą lalką. Gdy wrzucili go do tej samej
szpetnej celi, nawet nie protestował. Nie miał siły nawet krzyczeć, gdy raz
jeszcze porazili go prądem i wstrzyknęli coś w szyję. Osunął się bezwładnie o
ścianę, by już po chwili stracić przytomność.
— Wyrok z dnia dwudziestego piątego lutego skazującego
Athanasiusa Tismaneanu oskarżonego o…
Urzędnicy, zająwszy swoje miejsca, zabrali się do
odczytywania wszelkich formułek. I choć zdawało się to dziwne, ta urzędnicza
obojętność wprawiała Athana w paniczne odrętwienie. Dla nich bowiem odczytanie
tekstu z kartki nic nie znaczyło, bez względu na to, czy dotyczyło ułaskawienia
kogoś, ukarania czy skazania na śmierć. Te wszystkie eleganckie panie właśnie
decydowały o czyimś życiu lub śmierci, a jednak traktowały to jak zwykłą pracę,
po której wrócą do domu i zaczną bawić się z dziećmi, zupełnie zapominając, że
kilka godzin wcześniej kogoś zabiły. Ta obojętność na jego los w pewnym,
niezrozumiałym nawet dla niego sensie go przerażała, bo jeszcze bardziej mu
uświadamiała, jak niewiele znaczył i jak niewielu obejdzie jego śmierć.
A tej bał się panicznie. Myśl o tym, co być może spotka go
już za chwilę, z wolna odbierała mu zmysły. Spięty i niepewny, z trudem się
powstrzymywał przed tym, aby nie zacząć wyć ze strachu lub nie zacząć nawoływać
opętańczo, by ktoś mu pomógł i zdołał ocalić. Nigdy nie myślał o swojej
śmierci, ponieważ nigdy jej nie planował. I dopiero wtedy, w tej przerażającej
chwil, Athan ze zgrozą odkrył, że śmierć naprawdę istniała — że nie wymyślili
jej autorzy książek czy filmowcy. Nawet jako lekarz, każdego dnia mijając
Śmierć na korytarzach, traktował ją jako element swojej pracy — lecz nigdy jak
coś, co kiedyś i jego spotkał. Nie miał więc czasu się zastanowić, co się
działo po niej. Czy istniało życie po życiu? Czy może nie zastanie go zupełnie
nic? Nie wiedział i bał się nad tym zastanawiać.
Bał się, że Piekło istniało — bo jeśli tak było, znajdowało
się tam miejsce przeznaczone tylko dla niego.
Bał się, że Aria będzie musiała na to patrzeć.
Bał się, że zostanie zupełnie sama.
Wtem pomyślał, że jednak byłby w stanie umrzeć, mógłby się z
tym pogodzić. Chciałby umrzeć — lecz dopiero w minutę po jej śmierci.
Ale nie wcześniej — tylko po to, by nie musiała za nim cierpieć. A wiedział, że
będzie.
Wyprowadzono go na środek sali, wpychając do kręgu złożonego
z kobiet w białych, zakrwawionych szatach. To tam miał odsłuchać wyroku i to
tam ów wyrok miał być wykonany, lecz gdy urzędniczka odczytała winy, zamilkła,
podobnie jak wszyscy zebrani. Athan nie mógł znieść tej ciszy przesiąkniętej
napięciem. Chciał mieć to wszystko jak najszybciej za sobą, a tego rodzaju
trzymanie go w niepewności było jeszcze jedną, wymyślną torturą.
Drgnął nerwowo, gdy zauważył, że lady Baltomore wstaje ze
swojego miejsca. Zdziwił się i zaniepokoił jeszcze bardziej, gdy dostrzegł, że
skierowała się ku schodom wiodącym na niższe piętra. Zupełnie się tego nie
spodziewał, lecz Matka zeszła na sam dół, stając między dwiema kobietami w
bieli, tym samym stają się częścią tego przerażającego kręgu.
— Nie zasługuje pan na nic innego niż śmierć.
Próbował unieść dumnie głowę, jak robił to zazwyczaj, gdy
słyszał pod swoim adresem jakiekolwiek obelgi. Próbował zachować twarz,
próbował ukryć, że w środku był roztrzęsiony, spanikowany i u kresu swoich sił.
Słowa, które wypowiedziała lady Baltimore, cięły niczym ostry nóż, wzburzając
szargający nim strach.
— Jest pan istotą wyjątkowo niebezpieczną — wznowiła,
spoglądając mu twardo w oczy — i niezrównoważoną. Pradawne ideały i wartości ma
pan za nic, a swój karygodny egoizm i brudną żądzę krwi ubiera pan w fałszywy altruizm.
Wmawia pan sobie — wycedziła — że wszystkich tych straszliwych czynów dokonał
pan dla kogoś sobie bliskiego, lecz jednocześnie nie żałuje pan popełnionych
mordów na niewinnych. Odetchnę z głęboką ulgą, gdy któregoś dnia dotrze do mnie
informacja o pana śmierci — wyznała, spoglądając na niego długo i znacząco. I
nim Athan zdążył zrozumieć nieprawidłowość wybrzmiewającą w tym zdaniu, Matka
wznowiła swoją mowę: — Lecz to nie będzie dziś.
Potężna dawka ulgi, którą tak nagle odczuł, niemal zwaliła
go z nóg. Gwałtowne odprężenie szarpnęło jego ciałem, czyniąc je zwiotczałym i
niepewnym swoich ruchów. Odetchnąwszy głęboko, próbował się uspokoić, ale — co
mocno go dziwiło — wciąż nie potrafił się ucieszyć. Nie wierzył bowiem w tę
niczym nieuzasadnioną dobroduszność Matki, zwłaszcza po tej pasywno-agresywnej
mowie, którą go uraczyła. Dlatego wstrzymywał oddech, przeczuwając, że to
jeszcze nie koniec.
— Zawiedliśmy — odezwała się po dłuższej chwili, odrywając
od Athana wzrok i przetaczając go po całej sali. — Gdy przed setkami lat w
trakcie Stagnatu Galilejskiego wybrano rody winne opiekować się swymi
wampirzymi dziećmi, wiedzieliśmy, że spoczywa na nas odpowiedzialność, której
jeszcze wtedy nikt nie był w stanie objąć swoją wyobraźnią. Wizja potęgi była
wielką pokusą, a dla niektórych aż zbyt wielką, co tylko jeszcze mocniej nam
pokazywało, jak bardzo musimy się pilnować. Właśnie my, którzy przecież powinni
pilnować innych. To my mieliśmy dbać o bezpieczeństwo, rozstrzygać spory i
karać tych, którzy stanowili niebezpieczeństwo. W czasach łowców byliśmy
najbardziej potrzebni, ponieważ czynnie działaliśmy, aby zapewnić wampirom
bezpieczeństwo. Poczucie misji oraz kolejne sukcesy ukazywały nam, że
postępujemy słuszne, a to, to robimy, jest ważne i potrzebne.
Zamilkła na moment, a jej oblicze jakby posmutniało. Mimo to
stalowe oczy wciąż błyskały niebezpiecznie, rzucając wszystkim nieme
ostrzeżenie.
— Gdy minęło zagrożenie ze strony łowców, a wampiry zaczęły
bardziej niż kiedykolwiek mieszać się między ludźmi, żyjąc z nimi jak z równymi
sobie, usunęliśmy się w cień, w ciszy pilnując porządku. Z przyjemnością
zapominając o dawny zagrożeniu uwierzyliśmy, że jesteśmy bezpieczni. Dlatego
skupiliśmy się na wewnętrznych konfliktach, zgodnie twierdząc, że wampirobójstwo
jest zbrodnią, której wybaczyć nie można. I to była nasza zguba — wyznała nieco
ciszej, na moment spuszczając wzrok. — Oślepliśmy, dostrzegając jedynie tę
jedną zbrodnię i nie zważając na żadne inne. Ta słabość okazała się tragiczna w
skutkach, dlatego ogromną część winy za zbrodnie, których dokonał Kurt Blome,
odpowiadamy my: ród Baltimore. Zawiniliśmy naszą ignorancją. Zapomnieliśmy,
jaki był nasz prawdziwy cel i jak powinniśmy zapewniać realne bezpieczeństwo. Z
tego miejsca — podjęła głośniej — przysięgam, że nigdy więcej nie dopuścimy do
szerzenia się niebezpieczeństwa między wampirami, które mamy pod swoją opieką.
Gdy skończyła swoją przemowę, długo milczała. Wpatrzona
pustym spojrzeniem gdzieś w bok, zdawała się przeżywać to, co właśnie
powiedziała, jak gdyby dopiero teraz zdała sobie z tego wszystkiego sprawę.
— Dziś nie zostanie pan skazany na śmierć — odparła
lodowatym tonem, ponownie zwracając się ku Athanowi — lecz tylko dlatego, że
część winy za te zbrodnie ponosimy my. Wysoce nieuczciwym byłoby skazanie pana
na śmierć i zignorowanie zaniedbania, którego się dopuściliśmy. Ale to nie
oznacza — wysyczała wściekle — że nie zostanie pan ukarany.
Gdzieś z tyłu powstało jakieś małe poruszenie i dopiero po
chwili Athan zauważył, że jedna z kobiet opuściła krąg, kierując się w stronę
wysokich ław, na których zasiadali urzędnicy. Cokolwiek tam robiła, trwało to
ledwie kilkanaście sekund, bo zaraz wróciła. Lecz nie dołączyła do reszty i nie
stanęła w kręgu, a weszła do środka, stając tuż przed nim. W obu dłoniach
trzymała płytką, porcelanową misę, do której nalano jakiegoś mętnego,
brunatnego płynu. Pływające tam tęczowe oka przywodziły na myśl kałuże benzyny,
dlatego Athan mimowolnie pomyślał, że wolałby tego nie pić.
— W imieniu rodu Baltomore, opiekunów wampirzych dzieci Wysp
Brytyjskich, oświadczam, że został pan uznany za niegodnego naszej szlachetnej
rasy. Pozbawiony godności, wykluczony z naszej świadomości i obdarty z
szacunku, już nigdy więcej nie dokona pan Przemiany. Niegodny tytułu Stwórcy,
nikogo już nie uczyni pan wampirem.
Wsłuchując się w treść wyroku, coraz szerzej otwierał oczy,
zaskakująco mocno przerażony tą rzekomo niewielką karą, jaka go dosięgnęła.
Ledwie w to dowierzając poczuł, jak zamiast strachu płonął w nim gniew i pewnego
rodzaju rozczarowanie. Zaciskając pięści, zerknął kątem oka, jak kobieta
trzymająca misę zbliżyła się do niego o jeden krok.
— Uznany za niegodnego — kontynuowała, niemal miażdżąc go
nienawistnym spojrzeniem — już nigdy nikogo pan nie zmanipuluje, używając swych
niskich sztuczek hipnotycznych. Uznany za niegodnego, opadłszy z sił, będzie
się pan regenerował powoli i boleśnie. Uznany za niegodnego — wycedziła po
chwili milczenia — nie zostanie panu przebaczona żadna inna zbrodnia. Następnym
razem nie będzie wyroku — rzekła chłodnym, agresywnym tonem. — Nie będzie
świadków i obrony. Jakakolwiek krzywda spotkana z pana strony skończy się
natychmiastową dekapitacją.
Służka trzymająca misę zbliżała się o krok z każdym kolejnym
wyrokiem, by wreszcie znaleźć się tuż przed nim, spoglądając na niego pustym
spojrzeniem. Po chwili uniosła misę w jego kierunku, dając znać, by ją od niej
przejął. Niepewny, przejęty jak najgorszymi przeczuciami, chwycił ostrożnie
naczynie, nieufnie spoglądając na znajdującą się w niej mętną wodę.
— Pij — rozkazała Matka. — Niechaj wyrok zapadnie.
Kobieta w białym płaszczu umknęła pospiesznie, wracając na
swoje miejsce w kręgu. Tymczasem Athan, wciąż niepewny i silnie zaniepokojony,
przyglądał się z powątpiewaniem temu dziwnemu napojowi. Wahał się jeszcze
chwilę, nim dotarła do niego myśl, że i tak nie miał wyjścia, a za odmowę
wypicia tego świństwa zapewne od razu by go zabili. Wzdychając cicho, uniósł
misę, ciurkiem wypijając całą zawartość.
Napój był wyjątkowo gorzki, choć miał w sobie delikatne nuty
cytryny. Krzywiąc się paskudnie, otarł usta wierzchem dłoni, zastanawiając się,
co nastąpi dalej i co miał zrobić z pustą misą, zwłaszcza że żadna ze służek
nie kwapiła się, by ją od niego odebrać. Zerkając na Matkę, dziwił się, że i ona
milczała, wpatrując się w niego uważnie. Sprawiała wrażenie czekającej na coś —
lecz na co, tego Athan nie wiedział.
Dowiedział się chwilę później.
Coś gwałtownie szarpnęło jego wnętrznościami, by w następnym
momencie jego ciało przeszył obezwładniająca dawka bólu. Momentalnie upadając
na ziemię, skulił się w kłębek, silnie drżąc. Czuł się tak, jakby coś rozrywało
go od środka, powodując silne mdłości. Przeradzając się na bok, zaczął ciężko
dyszeć, nie mogąc znieść tych tortur. Nagłe punktowe bóle sprawiały wrażenie,
jakby ktoś ranił całe jego ciało siekierą, jednak jeszcze gorsze było piekące
mrowienie, które rozlało się po jego mięśniach. Kości zdawały się płonąć żywym
ogniem, a głowa pulsowała potwornym bólem, przez który Athanowi zrobiło się
biało przed oczami. Wrzeszczał rozdzierająco, wściekle, rozpaczliwie, na
przemian kuląc się i prostując na lodowatej posadzce. Krzyczał, błagał o pomoc,
jęczał, dusił się, nie mogąc zaczerpnąć tchu. Rozdrapywał skórę na rękach,
chcąc choć częściowo stłumić poczucie, jakby skóra rozpuszczała się pod wpływem
kwasu. Przygryzał wargi aż do krwi, łykał słone łzy cieknące mu z oczu pod
wpływem koszmarnego bólu, wycieńczenia i bezsilności.
Aż wreszcie skrajne zmęczenie zwyciężyło. Cały czas silnie
drżący, przestał krzyczeć i zamarł niczym szmaciana lalka porzucona na brudnej
ulicy. Leżąc w bezruchu, dobrowolnie poddawał się potwornym cierpieniom, marząc
już tylko o tym, by ten koszmar już się skończył, by wreszcie zrobiło mu się
czarno przed oczami. By wreszcie wyrok się dokonał.
Chciał umrzeć.
Z trudem spostrzegł, że ból zaczął słabnąć, lecz nie miał
siły jakkolwiek na to zareagować. I nawet gdy orzeźwiająca ulga zaczęła otulać
jego obolałe mięśnie, nie podniósł się, nie uśmiechnął, nie zaczerpnął
powietrza. Nie był w stanie. I nie sądził, by kiedykolwiek mógł. A jednak jego
ciałem raz jeszcze szarpnął lodowaty dreszcz, gdy poczuł, jak ktoś się do niego
zbliżał. Przejęty paniką, bał się podnieść wzrok, lecz nie musiał. Ktokolwiek
do niego podszedł, przewrócił go na brzuch, rozcinając mu na plecach koszulę.
Athan nie miał pojęcia, co się działo, ale z trudem powstrzymywał się od
kolejnego, rozpaczliwego krzyku. Bo wiedział, po prostu wiedział, że ustanie
bólu wcale nie było końcem jego kary.
— Został pan uznany za niegodnego.
Kilkanaście zimnych ostrzy zaczęło ślizgać się po jego
plecach, głęboko raniąc. Zaskoczony, przerażony i spanikowany, szarpnął się
gwałtownie, próbując wyrwać, lecz nie miał na to szans — kobiety w białych
płaszczach pilnowały, by nie uciekł, podczas gdy reszta oddawała się torturom,
brutalnie kalecząc jego plecy. Głośno krzycząc i jęcząc, iście heroicznym
wysiłkiem próbował to znieść, lecz organizm był zbyt wycieńczony, a kolejne
fale bólu coraz bardziej go wykańczały. Nie miał już sił. Nie dawał rady.
Chciał już tylko, by to wszystko się skończyło. I by przestało wreszcie boleć.
Gdy stracił przytomność, kobiety w białych płaszczach
jeszcze długo kaleczyły swoją ofiarę. Nie zważając na wrzaski i płacz
dobiegający ich z tyłu, z lubością oddawały się swojej pracy. Gdy zaś skończyły,
wstały z klęczek, krytycznie przyglądać się temu, czego dokonały. Ktoś przetarł
plecy chusteczką, aby zetrzeć nieco krwi, tym samym odsłaniając cały, jakże
piękny efekt. Efekt w postaci wyrytego kilkanaście razy jednego słowa.
Niegodny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz