Venator Immortalium
Rozdział 686
ROZDZIAŁ 685
Rozdział 684
ROZDZIAŁ 683
PETRE
Nie musiał mieć gumowego ucha, by słyszeć niemal wszystko,
co działo się za drzwiami. Petre dokonywał ostatnich poprawek w swoim
wyglądzie; nie był zbyt próżny, ale lubił się dobrze prezentować, tym bardziej,
że dokładnie tego od niego wymagano. I o ile ubiór był prostym zadaniem, tak
włosy, nieco już długawe i lekko kręcone tu i tam, były bardzo niesforne i
niełatwo było je okiełznać. Należało użyć sporo żelu, dobrze je wyklepać, jakoś
uczesać i złożyć kilka modlitw do boga fryzur, by żaden podstępny kędzior
nigdzie nie wylazł. I właśnie podczas ulizywania włosów, słuchał tej dość
dziwnej wymiany zdań między Ilarie a Seraphiną. Zresztą, nie tylko ona była
dziwna. Jeszcze dziwniejsze było to, że w ciągu ostatnich trzech dni częściej
widywał Motylka niż własną siostrę. Zapewne była zajęta jakimś swoimi
zadaniami, choć Petre był zaskoczony, zmartwiony i może nawet lekko zazdrosny,
że o niczym nie wiedział. Dotychczas rodzeństwo mówiło o sobie o wszystkim, a
teraz, słysząc Ilarie zza drzwi, czuł się trochę tak, jakby usłyszał ją
pierwszy raz od długiej podróży, z której dopiero wróciła.
W końcu musiał wyjść, a gdy to zrobił, od razu przywitała go
Ilarie, mocno wyściskując. Przyjemne ciepło rozlało się po sercu Petre, a
oglądając ją uważnie doszedł do wniosku, że nic się w niej nie zmieniło: ani z
twarzy, ani z oczu. Czyli niczego nie ukrywała? Tak po prostu była zajęta? Miał
taką nadzieję.
— Wyglądasz pięknie, jak zawsze — odpowiedział zgodnie z
prawdą, uśmiechając się szeroko.
Tekstu o kapłanie nie skomentował. Niespecjalnie podobał mu
się ten dziwaczny związek, ale nie zamierzał jej niczego zabraniać, bo ani tego
nie chciał, ani nie leżało to w zakresie jego powinności. Gdy zaś przeniósł
spojrzenie na Seraphinę, uśmiechnął się do niej krótko, pamiętając, by nie
gapić się na nią zbyt długo. Wszystko przez to, że wyglądała naprawdę bardzo
ładnie: inaczej niż zwykle, bo bardziej elegancko i odświętnie, ale
jednocześnie bardzo podobnie, bo w swoim bajkowo-wróżkowym stylu.
— Ty też bardzo ładnie wyglądasz — powiedział do Motylka,
nie chcąc i jej zostawić bez żadnego komplementu — zwłaszcza że mieli spędzić
ze sobą cały wieczór.
Zgodnie z poleceniem, wszyscy zeszli na dół, wchodząc do
przeżartej przepychem sali balowej. Wszystko, gdzie okiem sięgnąć, prezentowało
się po królewsku: wielkie, rozłożyste żyrandole, złote obicia na suficie i
ścianach, ogromne obrazy słynnych malarzy osadzone w błyszczących ramach,
udekorowane czerwonymi pasami jedwabiu stoły uginające się pod natłokiem
jedzenia — to wszystko potrafiło zarówno zachwycić, jak i przytłoczyć. Petre
nigdy nie był wielkim fanem takiego przepychu, ale Elena potrafiła wiele, byle
tylko przypodobać się ważnym personom.
Gdy Seraphina rozglądała się z ciekawością tu i tam, Petre
przeprosił ją na moment, po czym odszukał w tłumie siostrę, która na szczęście
nie odeszła zbyt daleko. Jeszcze była sama, co bardzo go cieszyło, bo nie miał
specjalnej ochoty rozmawiać z tym jej kapłanem: z jakiegoś powodu niespecjalnie
za nim przepadał.
— Kilka pytań — zaczął bez zbędnych wstępów. — Po pierwsze:
czemu tak agresywnie traktujesz Motylka? Ja też jej nie lubię, ale jak ją
będziemy tak prowokować, to tylko pogorszymy sytuację! I tak, idę z nią, żeby
mieć ją na oku — szepnął. — Taki bankiet to idealna okazja na wymknięcie się i
myszkowanie po całej rezydencji, więc, jak to się mówi, przyjaciół miej blisko,
a wrogów jeszcze bliżej. Więc weź ze mnie przykład i chociaż udawaj, że
traktujesz ją jak zwykłą pracownicę, okej?
Był ciekaw, co na to wszystko odpowie Ilarie, choć jego
zdaniem miał rację i nie powinni pogarszać sytuacji jakimiś głupimi,
dziecięcymi dogryzkami.
— Po drugie: gdzie ty wsiąknęłaś na ostatnie dni? Nawet w
naszym apartamencie nie spałaś. Na stałe się przeniosłaś tutaj, żeby być z
kapłanem? To mogłaś mnie chociaż uprzedzić — dodał z nutką urazy. — Nie zwykłaś
tak znikać i nie zwykłaś mi o niczym nie mówić. Akurat teraz? Akurat jak…
Nie dokończył, bo kątem oka dostrzegł coś, w co nie mógł
uwierzyć i mając nadzieję, że to tylko zwidy, odwrócił w tamtą stronę głową i
aż zaklął pod nosem, czując nagłe i silne wzburzenie.
— Co oni tutaj robią?! — syknął wściekle, widząc, jak
doskonale im znany i tak samo podejrzany Azjata w idealnie skrojonym garniturze
przechadza się nonszalancko i rozmawia z tymi i tamtymi, trzymając Wierę za
rękę. — Jakim cudem demony zostały zaproszone? Kto wpadł na tak postrzelony
pomysł?! No chyba że — uspokoił się tylko odrobinę — ktoś szedł tą samą logiką
co ja z Motylkiem. Ale bez przesady! — zawołał z oburzeniem nieco głośniej niż
powinien. — Przecież ci psychopaci są niebezpieczni! Co innego Motylek, który
po prostu szpieguje, a co innego demony, które mogą kogoś zabić! Kto za to
odpowiada? — pytał, świdrując siostrę spojrzeniem. — Matka wpadła na tak
postrzelony pomysł? Albo… cholera — syknął — albo babcia! Chyba musimy sobie z
nią porozmawiać. I to dzisiaj. Zaraz. Zanim ten przeklęty bankiet na dobre się
zacznie.
Zmartwiony, zaczął się zastanawiać, jak to rozsądnie rozwiązać.
Rozglądając się w zamyśleniu po tłumie, natrafił na wujka Titusa i właśnie wtedy
wpadł mu do glowy dość tymczasowy pomysł.
— Wujek — szepnął w jego stronę — zbajerujesz mi na chwilę
dziewczynę? O, tamtą — wskazał na Motylka.
Wujek, jak to wujek, jak tylko zobaczył Seraphinę,
uśmiechnął się szeroko, a jego oczy aż rozbłysły. Czy Titus był tym typowym,
zapijaczonym wujaszkiem, który zarywał do każdej w miarę ładnej dziewczyny? Na szczęście nie.
On był po prostu pozytywnie zakręconym gościem, który lubił uraczać piękne
panie swoimi wesołymi i ciekawymi historiami zbieranymi na całym świecie — a
jego charyzma sprawiała, że każda słuchała go z urzeczeniem. Miał nadzieję, że
z Motylkiem będzie podobnie.
W tym czasie Petre szybko machnął w stronę siostry, by
poszła za nim, po czym zaczął szukać w tłumie babci. Zajęło im to trochę czasu,
ale wreszcie ją zauważyli. Wyglądała wspaniale: z godną, szlachetną posturą,
zgrabnie upiętymi białymi włosami i ciemnobordową, długą, choć wąską suknią
prezentowała się wyjątkowo pięknie.
— Babcia — zawołał Petre tonem pełnym wrażenia — wyglądasz
jak milion dolarów!
Adina uśmiechnęła się z rozbawieniem, doskonale znając się
na komplementach swojego wnuka.
— Babcia, możemy na bok? Do pogadania mamy — rzekł, przybierając
udawany, surowy ton.
We troje odeszli w miarę ustronne miejsce, aby mogli w
spokoju porozmawiać. Czuł się trochę jak zdrajca, podejrzewając swoją ukochaną
babcię o najgorsze, ale właśnie dlatego musieli to wyjaśnić
— Co tu robią demony? — spytał prosto z mostu. — Wiesz coś o
tym? Babcia — rzekł z powagą — my wiemy, że ty i demony macie jakieś
konszachty. O co tu chodzi? Co oni ci powiedzieli? Zagrozili ci? Babcia, jesteś
w niebezpieczeństwie? — spytał z trwogą. — Przecież nam możesz wszystko powiedzieć!
Pamiętał też o tym, że to ona wysłała tutaj łowców, ale przy
Ilarie nie zdecydował się o tym mówić.
— Ilarie ma kontakt z tym kapłanem — dodał — a on też ma sporo informacji. Nie wiem, czego dokładnie się dowiedziała — spojrzał znacząco na siostrę — ale to chyba właściwy moment, żeby się tego dowiedzieć. Nie?
Rozdział 682
ROZDZIAŁ 681
LEONARD
Ilarie była tak silnie zaniepokojona, że Leonard był niemal przekonany, że przystanie na jego pomysł, by póki co nie wtajemniczać w nic Petre. Chłopca zapewne łatwo byłoby zmanipulować, może nawet jeszcze łatwiej niż jego siostrę — oboje byli bardzo nieżyciowi i nie mierzyli się nigdy z kłopotem większym niż szlaban od rodziców. Ale im większe grono wtajemniczonych, tym trudniej byłoby tę tajemnicę utrzymać. Poza tym, Petre wydawał się znacznie bardziej uczuciowy, Ilarie zaś potrafiła myśleć logicznie. Wspomniana cecha chłopca w tym wypadku była jedynie wadą, ponieważ mógł czuć zbyt duże wyrzuty sumienia, zbytnie niepokoje albo niepewności, które chciałby z siebie wyrzucić w jakiś nieodpowiedzialny, groźny dla całego planu sposób. Dlatego należało oprzeć się o wsparcie Ilarie, które powinno w zupełności wystarczyć.
— Chcę zostać i pomóc nie tylko tobie — powiedział, uśmiechając się dobrodusznie. — Daimony to stwory wielce nieprzewidywalne, każda sekunda, w której te makabry krążą w okolicy, jest sekundą zagrożoną dla wszystkich okolicznych mieszkańców. Bądź czujna, moja droga Ilarie — przestrzegł srogim tonem. — To zdolni manipulanci. Znasz przypowieści o upadłych aniołach? Tak ich postrzegaj: jako istoty o pięknym licu i szkaradnej duszy. Ich słowa są piękne, wejrzenie oczu głębokie, lecz ich serca zeschłe są i złem przeżarte. Mogą próbować przeciągnąć ciebie, twojego brata lub kogoś innego z twych bliskich, na swoją stronę. Miej oczy szeroko otwarte, ma towarzyszko. Nie pozwól, aby daimony zawładnęły czyimkolwiek umysłem. To będzie twoje pierwsze, choć obawiam się, że nie ostatnie, zadanie — czujność. Bądź czujna, miej oczy szeroko otwarte i nie pozwól, by daimony zbliżyły się do kogokolwiek, kto jest ci bliski.
Mógł się spodziewać, że Ilarie nie odpuści tak łatwo i będzie stawiać swoje warunki, ale był na to przygotowany i nie zamierzał jej niczego utrudniać.
— Oczywiście — zgodził się, kiwając stanowczo głową. — Rozumiem, jak ważny jest dla ciebie twój brat i rozumiem też, a przynajmniej tak przypuszczam, jak silna i ważna jest wasza więź. W sytuacji stresowej, gdyby coś poszło nie tak, najlepiej zwrócić się do kogoś bliskiego, więc zdecydowanie popieram ten postulat. Choć nie ukrywam — mruknął nieco ciszej, odrobinę pochylając się ku Ilarie — że mam pewność co do powodzenia naszej misji. Nie może być inaczej z taką partnerką u boku...
Ilarie szybko wykorzystała ten moment, gdy znajdowali się bliżej siebie niż wymagała tego sytuacja. Przejmując inicjatywę, pocałowała go czule i delikatnie — tak, jak nie całowała go jeszcze nigdy, mimo że w ciągu ich niezbyt długiej znajomości wymienili dziesiątki, a może i setki pocałunków. Skąd się brała ta zmiana, rozumiał aż za dobrze i właśnie dlatego odwzajemnił pocałunek z taką samą czułością, po wszystkim posyłając jej ciepły, milczący uśmiech. Swoją odpowiedzią miał jej przekazać, że nie tylko rozumiał znaczenie tego gestu, ale całkowicie go podzielał, co, jak się domyślał, Ilarie natychmiast zrozumiała. I choć ten przerywnik był bardzo przyjemny, mieli teraz ważniejsze rzeczy na głowie, do których należało wrócić.
Ilarie najwyraźniej doszła do tego samego wniosku, bo nagle, z zupełnie inną, skupioną miną, zerwała się z miejsca, zaczynając mu opowiadać o tajemnym pokoju. I choć była to z pewnością rzecz przydatna i ciekawa, Leonard wprost nie mógł się powstrzymać i wybuchnął krótkim, wesołym śmiechem, rozglądając się wymownie po otoczeniu.
— Najpierw tajemny składzik z zabawkami, teraz kolejna tajemna komnata. Ile wy tu tego macie? — spytał z rozbawieniem, także wstając.
Jednak im dłużej Ilarie mówiła, tym bardziej wesołość przysłaniała narastająca ciekawość. Jego oczy aż błyszczały od podekscytowania, wielce ciekaw, cóż takiego zebrał wspomniany wujek Titi zdołał zgromadzić przez te wszystkie lata. Już samo ukrycie tego pokoju wskazywało na to, że przechowywane tam były eksponaty, które nie powinny zostać złowione przez spojrzenia byle gawiedzi.
— Poważnie spytam — odezwał się po cichutku, domyślając się, że powinien zachować daleko idącą dyskrecję — ale ile wy tu macie jeszcze tak ukrytych komnat? Nie przebywam tu zbyt długo, a już poznałem dwie.
W zasadzie, było to pytanie na poły retoryczne, ponieważ łatwo było się domyślić, że w tak starym dworze jak ten, zamieszkiwany od pokoleń przez wampiry, sekretnych przejść, włazów i komnat było całe mnóstwo. Mimo to jednak był ciekaw odpowiedzi, a raczej „skali” zjawiska i jakichś choćby przybliżonych liczb.
Prąc powoli naprzód, Leonard bardzo wyraźnie wyczuwał całą pociemniałą energię, jaka zionęła z pomieszczenia, do którego zmierzali. I choć przywykł do tego rodzaju wrażenia, zadrżał mimowolnie; rzadko, a na pewno już od bardzo dawna nie czuł czegoś takiego tak intensywnie. Coś gwałtownego, agresywnego, bardzo dzikiego i w tej dzikości obłąkanego próbowało zawładnąć każdą jedną cząsteczką jego ciała. Misja ta była z góry skazana na porażkę: Leonard doskonale sobie radził ze zwalczaniem tak nieprzyjemnych odczuć. Musiał jednak przyznać, że był pod wrażeniem zbioru wujka Titi, skoro nie widząc jeszcze eksponatów, wyraźnie czuł, że były to bardzo złe przedmioty.
Jego ciekawość i ekscytacja stale wzrastały.
Na historię o tym, że Petre został tu na pół roku, uśmiechnął się półgębkiem. I choć Ilarie przybrała dość poważny ton, nie sądził, by mówiła poważnie. A nawet jeśli, za nieostrożną ciekawość zawsze płaciło się nieadekwatnie wręcz wysoką cenę, więc nawet jeśli chłopak faktycznie został odseparowany, może czegokolwiek go to nauczyło — z szacunkiem do sił większych od niego na czele.
Duży, przestronny pokoik, choć słabo oświetlony i, delikatnie mówiąc, niezbyt zadbany, miał niepowtarzalny charakter, kojarzący się nieco z jakimś słabym horrorem albo gabinetem nieco zdziwaczałego historyka. Cokolwiek by to nie było, Leonard był zachwycony, bo bardzo szybko zaczął analizować wszystko, co widział, dostrzegając tu i ówdzie przedmioty, o których wiele słyszał.
— To — wskazał na zamkniętą w gablocie, delikatnie lewitującą kulę w kolorze ciemnoróżowym, wokół której majaczyła mętna, czarnawa mgiełka — jest podróbka. Wygląda całkiem ciekawie, ale prawdziwa masakhandria potrafiłaby otruć pół miasta, gdyby była zabezpieczona w takiej zwykłej gablotce jak ta. Wbrew pozorom, całkiem łatwo coś takiego podrobić. Ładne to. Możesz sobie to wziąć jako osobliwą lampkę nocną.
Reszta jednak wyglądała na jak najbardziej prawdziwą, co całkowicie zachwycało Leonarda. Niemal ignorując Ilarie, przyglądał się zakurzonym półkom uginającym się pod ciężarem starych, podniszczonych tomiszczy, o których istnieniu zapomnieli już wszelcy bogowie. Tu i ówdzie stały mniej lub bardziej opancerzone gabloty z mniej lub bardziej niebezpiecznymi eksponatami, które także oglądał z wielką uwagą.
— Możemy tu utknąć na długie godziny — mruknął, drapiąc się po czole. — Spośród wszystkich błyskotek, odnajdźmy wszystko, co przypomina jakikolwiek kamień. Może być ozdobny i wypolerowany, a może być kanciasty i brudny. Może natrafimy tu choć na ślad jakiejś pieczęci. Księgi też musimy przeszperać; może natrafimy na coś o daimonach. A raczej na pewno natrafimy.
Na nic, co przypominało pieczęć demonów, nie natrafili. Księgi na szczęście były dużo łaskawsze, choć i tam informacje były dość szczątkowe.
— To, że koszmary trzymają się z daimonami — mamrotał pod nosem, wertując kolejne tomiszcze — to akurat prawda powszechnie znana. Nic nowego… Nie wiedziałaś? — spytał z zaskoczeniem, wyczuwając na sobie zaciekawione spojrzenie Ilarie. — Daimony mają, hm, komitywę ze stworzeniami, które władają światem koszmarów. To nie są żadni bogowie ani nawet półbogowie. Nie można nawet powiedzieć, że to w stu procentach żywe byty. To są… ot, koszmary. Takie trochę bardziej rzeczywiste, kierujące mniej rzeczywistymi marami sennymi.
Jednak to im nie mogło za dużo pomóc. Kilka informacji Leonard wychwycił, kilka innych na wszelki wypadek zapisał, ale na coś naprawdę ciekawego natrafił dopiero po około dwóch godzinach żmudnych poszukiwań.
— Spójrz tutaj — wskazał palcem na wybraną stronę, czekając, aż Ilarie do niego podejdzie i odczyta wskazany fragment. — Rishki, inaczej nazywane zapętlonymi warkoczami, to taka bardzo stara historia o zgubnym wpływie pewnych dźwięków i intonacji. Potem to przerobiono w bajkach na syreni śpiew, co to niby zwabiają żeglarzy swoim cudnym śpiewem. Tutaj… — Leonard szybko przebiegał wzrokiem po tekście — chyba nie chodzi… nie, śpiewać im pod uchem nie trzeba. Ale wygląda na to, że daimony są wrażliwe na pewną kombinację melodii i słów. Niestety, tylko wrażliwi — dodał ponuro — ale dobre i to. Na moment ich to dezorientuje. Tyle mi wystarczy. Widziałem tam — wskazał gdzieś do przodu, lekko na prawo — Lemegeton. Nie wiem, czy to pierwsze wydanie, ale to nie ma znaczenia. Zamierzam ją sobie pożyczyć… mam nadzieję, że wujek tego nie zauważy — dodał, puszczając Ilarie oczko. — Lemegeton to skarbnica wiedzy o daimonach. Nie ma tam zbyt wiele z tego, czego bym nie wiedział, ale rzecz w tym, że daimony to bardzo skomplikowane stworzenia. I punktualne. Jeśli spóźnię się z próbą owładnięcia daimona choćby trzy sekundy, a także zaniecham innych także istotnych kwestii, utracę jedyna szansę, a daimony natychmiast dowiedzą się o moich niecnych próbach i zechcą mnie zabić. Trzeba uważać. Dzięki temu — wskazał na fragment, nad którym się pochylali — i analizie daimonów według Lemegetonu, postaram się ustalić kombinację dźwięków, która jest w stanie rozchwiać daimony, chociaż na chwilę. Potem wystarczy je uwięzić. Nie mamy ich pieczęci — zauważył oczywiste — więc na stałe się nie da. Ale na chwilę… w tym czasie spróbuję odszukać ich pieczęcie. Najważniejsze, by się ich pozbyć. Jeśli potem ich gniew zostanie skierowany na mnie, to trudno. Poradzę sobie z nimi. Ale mamy tylko… ile powiedziałaś? Trzy dni? Ach, mało. Wezmę te dwie księgi, dobrze? I mogę na jakiś czas zniknąć, ale pojawię się przed bankietem. A ty, pamiętaj: bądź czujna! Miej oczy szeroko otwarte i pilnuj, by twój brat ani na centymetr nie zbliżał się do daimonów. Jego, obawiam się, mogłyby łatwiej zmanipulować. Na twoją babkę też zwróć uwagę — zauważył — ale dyskretnie. Nie chcemy wywołać niepotrzebnej paniki, nie mówiąc o spojrzeniach daimonów. Trzy dni, mówisz? — powtórzył w zamyśleniu. — No nic. Zdążymy.