LEONARD
Powoli zachodzące słońce oraz jego promienie ślizgające się
po poszarzałych, popękanych, pokrytych gdzieniegdzie mchem płytach nagrobnych,
a także troje bohaterów stojących po dwóch różnych stronach — brzmiało to
wszystko iście romantycznie, niczym wyjęte z klasycznych opowiadań, gdzie dobro
zawsze pokonywało zło. Brakowało jeszcze przybrania bojowych póz, sprężystego
ugięcia kolan, aby w każdej chwili być gotowym do skoku oraz dłoni niczym pająk
bardzo powoli skradającej się w stronę kabury skrywającej wysłużony rewolwer.
Wprawdzie samo południe już dawno minęło, więc w westernowe klimaty już się za
bardzo nie wpasowywali, ale w scenę jakiegoś oklepanego magicznego pojedynku —
już jak najbardziej.
Leonard najchętniej skryłby głowę za jednym z nagrobków i
zwymiotował na samą myśl o tej kipiącej heroizmem wymyślonej scenie.
Podobne emocje, równie nieprzyjemne, wzbudzał w nim widok
Seraphiny — zresztą, ten jej koleżka wcale nie był lepszy. Jednak różnica
między nimi była wyraźna, bo od łowczyni aż kipiało niechęcią, natomiast ten
drugi stał jak słup soli, bez choćby cienia jednej emocji na bladej, smukłej
twarzy. Z Seraphiną z pewnością było coś nie tak, a Leonarda nagle
zainteresowało, czy łowczyni byłą świadoma swojej skazy i czy traktowała to jak
coś złego. Sam Svik miał mieszane uczucia, bo czasami nie czuć było dużo
łatwiej. Ale czy to właśnie nie uczucia były ostoją człowieczeństwa? Seraphina,
jakkolwiek by to nie brzmiało, była do swojej postaci przywiązana i dużo
bardziej pasowały do niej emocje: ogniste, żywe, wypełniające ją po same
koniuszki palców. Leonard nie musiał jej lubić ani zbyt dobrze znać, by to
wiedzieć.
Choćby dlatego jej towarzysz był bardziej niebezpieczny — i
odpychający. Zimny, zupełnie pusty tak jak i puste rozkazy, które wykonywał.
Był jak robot kuchenny, któremu wybierało się odpowiedni program i wychodziło
do innego pokoju ze spokojną świadomością, że wszystko zrobi się samo.
Przywodził na myśl biblijne anioły — ale nie te słodkie cherubiny w złotych
lokach, ale przerażające istoty przypominające ogromne, uskrzydlone,
wszechwidzące oko. Nie były ani urocze ani litościwe, a brutalne i
bezkompromisowe, jak na bożych wojowników przystało. Bo tym w istocie byli —
nie stróżami czy śpiewajkami w chórkach, tylko wojownikami. I Wysłannik stojący
obok Seraphiny był taki sam. Leonard wzdrygnął się na samą myśl o tak pustym,
pozbawionym wszelkiego znaczenia życiu. On także był wojownikiem bożym, ale
jemu Batara Kala pozwolił czuć. To dawało przewagę, ale i — jak się całkiem
niedawno okazało — słabość. Jednak błędy były efektem ubocznym czegoś, czego
Wysłannicy nie byli zdolni pojąć —wolności. I choć sam nie miał jej w pełnych
stu procentach, te ofiarowane mu dziewięćdziesiąt zdecydowanie wystarczało i
Leonard za nic w świecie by ich nie oddał.
Bezduszne wykonywanie rozkazów i krótkowzroczna lojalność
kontra pragnienie wolności i korzystanie z jej narzędzi, by służyć swojemu
Panu. Tego rodzaju rozważania doprowadziły go do dość ciekawego wniosku: że
gdyby przełożyć wiarę w Dis Patre i Batara Kalę na wiarę śmiertelnych, wyszłoby
na to, że był satanistą. Wszak ten tak zwany diabeł nie był krwawym mordercą,
jak kłamliwie twierdziło wielu, ale upadłym aniołem, który sprzeciwił się temu
pustemu, ślepemu służeniu bogu. Satanizm miał na celu wskazanie swym wyznawcom
drogę ku samorealizacji, podkreślając, by nie oglądali się na wyimaginowane
ograniczenia narzucane zazdrośnie przez innych. Chrześcijanie tych ograniczeń
mieli aż nadto — Wysłannicy też.
Ciekawe, pomyślał z rozbawieniem.
Namysły namysłami, ale przed jego oczami rozgrywała się
jeszcze ciekawsza scenka, bo oto Wysłannicy przyznali — niekoniecznie wprost,
ale jednak — że potrzebowali jego pomocy. Byli aż tak w kropce? Aż tak błądzili
na ślepo? Aż tak byli zdesperowani? Leonard nawet nie ukrywał, że bawiło go to
i cieszyło, zamierzając się tym napawać tak długo, jak się da.
— Nie dziwi mnie — odezwał się w końcu — że ich szukacie. To
spory problem, nie? Takie dusze mogą sporo bałaganu narobić, a jeszcze więcej,
jak się do nich dobiorą ci, którzy dobrać się nie powinni. Ale marnie wam te
poszukiwania idą, skoro nadal gówno macie.
Zerknął prowokacyjnie na oboje Wysłanników. Seraphina bacznie
go obserwowała, podobnie zresztą jak jej towarzysz, choć jego spojrzenie było
chłodniejsze, a jednocześnie spokojniejsze.
— Kapłani, mówicie? — Udał, że się nad czymś zastanawia. — I
co, pewnie myślicie, że o mnie chodzi? Niegłupi wniosek — przyznał ze
wzruszeniem ramion. — Mógłbym przecież skorzystać z tych dusz, pozbierać je,
pozamykać w skrzyni owiniętej wstążką i wręczyć je jako dar mojemu Panu, gdy
już zdoła się oswobodzić. A może — podpowiadał dalej, udając ton pełen
tajemniczego podekscytowania — potrzebuję zebrać ogromną ilość dusz właśnie po
to, by stworzyć klucz do klatki Batara Kali? Tak — przyznał rację samemu sobie,
z uznaniem kiwając głową — to wszystko brzmi naprawdę logicznie. Na tyle
logicznie, że niemożliwym jest, by rozwiązanie było inne! No, to już — Leonard
wyciągnął przed siebie obie dłonie w taki sam sposób, jak robią to przestępcy
gotowi do zakucia w kajdany. — Aresztujcie mnie, uwięźcie, odtrąbcie sukces i
załatwione. A że potem dalej wam będą duszyczki znikać i jakieś dziwne rzeczy
będą się z nimi dziać, to już nie moja sprawa.
Do aresztowania jednak nie doszło — najwyraźniej Wysłannicy
uznali, że poszło zbyt łatwo, bo Seraphina nie rezygnowała z przekonywania go
do tego, by cokolwiek im zdradzić. Musiało jej mocno zależeć, bo zaczynała
sięgać po argumenty poniżej pasa, z Ilarie na czele. Leonard czuł, jak twarz
wydłuża mu się i blednie. Jednak trwało to jedno kłujące drgnięcie serca, by w
następnej chwili Svik odzyskał kontrolę i wyparł się tego dziwnego uczucia,
które ciepłem rozlewało się po jego wnętrzu, jednocześnie pozostawiając
wrażenie goryczy i kwasoty.
O Ilarie, wbrew pozorom, starał się myśleć niewiele. Niewiele
myślał o tym, że zwykły romans dla zabawy przemienił się w walkę godną
poświęcenia. Niewiele myślał o tym, co robiła, bo wiedział, że pracowała w
swoim ukochanym hotelu. Niewiele myślał o tym, co się z nią działo, co czuła
ani czy go wspominała, bo wolał, by nie wspominała. Tak jak on nieczęsto
wspominał ją.
Choć z głowy całkowicie wyrzucić jej nie mógł. I wiedział, że
prędko się to nie zmieni.
— W niebezpieczeństwie — powtórzył ociekającym kpiną głosem.
— Co za górnolotne określenie! My wszyscy cały czas jesteśmy w
niebezpieczeństwie — dodał, tym razem już tonem chłodnym i wyniosłym — bo kto
wie, czy w nas zaraz samolot jakiś nie walnie? Albo czy czasem nie zapadniemy
na jakąś chorobę, którą się zaraziliśmy przypadkiem kilka dni temu? Oczywiście,
my nie zdechniemy — doprecyzował prędko — ale inni... w każdej chwili szlag ich
może trafić. Ilarie też.
Mówił to zupełnie tak, jakby opowiadał o jakiejś ledwie
kojarzonej osobie; ot o kobiecinie miniętej na zatłoczonym chodniku. Ale musiał
włożyć w to udawanie wiele wysiłku i obawiał się, że tak prostą zagrywką
Seraphiny nie oszuka. Zresztą, drażniło go, że w ogóle zależało mu na tym, by
ją oszukać. Ale nie chciał, bardzo nie chciał pokazywać jej, że było coś
— albo raczej ktoś — co cokolwiek dla niego znaczyło, co się dla niego liczyło.
Obiecał sobie, że nie pozwoli, by ktokolwiek kiedykolwiek używał Ilarie za
kartę przetargową — a do tego zdolna była łowczyni, gdy tylko nabierze
pewności, że Ilarie cały czas była dla niego ważna.
A była.
Choć chyba nie tak, jak wyobrażała to sobie Seraphina.
— Dusze — kontynuował obojętnym tonem — to problem, owszem,
ale pragnę zauważyć, że ktoś zamiast nimi atakować, gdzieś je sobie chowa na
czarną godzinę. Ilarie tymczasem siedzi w swoim hotelu razem z braciakiem i
niech tak zostanie. Nie mieszaj jej do tego — warknął na koniec.
Oczywiście, podkładał się, wysuwając takie groźby, ale nie
mógł się przed tym powstrzymać. Poza tym wyglądało na to, że Wysłannicy nie
mieli tropu, więc tu miał nad nimi przewagę — i jeśli Seraphina zacznie
wyciągać kartę Ilarie zbyt często, łatwo tę współpracę zerwie. Zdawało się, że
była na tyle sprytna, by to rozumieć, ale w razie potrzeby Leonard nie będzie
się wahał, aby jej o tym przypomnieć.
— I nie wiem też — dodał zjadliwie — dlaczego uważasz, że
komukolwiek jestem cokolwiek winien. Pomogłem wam? Pomogłem. Czy miałem w tym
swoje cele, was nie powinno interesować, bo liczy się rezultat. Na moje
sumienie się nie powołuj, bo — Leonard maksymalnie przeciągnął spojrzenie na
Seraphinę — go nie mam.
Próby wpędzania go w poczucie winy lub wzięcie za cokolwiek
odpowiedzialności wielce go bawiły i oznaczały, że Seraphina — mimo krótkiej,
ale jakże intensywnej drogi, jaką razem przebyli — w ogóle go nie znała.
— Jestem ciekaw — kontynuował swoje przemyślenia na głos —
czy zrobiłaś się taka głupawa przez to bycie Wysłannikiem, czy jakbyś miała
pełnię uczuć, to też byś nie zauważyła, że mi wszystko jedno? Przegrałem —
wyznał z gorzkim uśmiechem, rozkładając ramiona. — Zdradziłem mojego Pana, a
mimo to wciąż czekam na jego powrót, choć wiem, że wtedy zostanę srogo ukarany.
Ale to nie ma znaczenia. Nic nie ma, moja droga, wściekła pani łowczyni.
Znaczenie próbujecie nadać wy — łypnął na oboje Wysłanników — nawet jeśli nie
do końca jesteście w stanie je zrozumieć przez ten wasz uczuciowy deficyt.
Towarzysz Seraphiny nie odzywał się ani słowem. Nie drgnął
nawet, kiedy łowczyni bez najmniejszego skrępowania zdjęła rajstopy, aby
spróbować załatać jakoś swoją ranę. Wysłannik też był ranny, Leonard czuł smród
trucizny. Oboje trzymali się nieźle i wbrew temu, na co te zidiociałe Istoty
liczyły, zbyt wielu problemów im ta trucizna nie uczyni — ale odrobinę
uprzykrzy życie. A to było miłe. Bardzo miłe.
— Jakiej trucizny używają Istoty? Mojej — odparł bez ogródek.
— Poproś grzecznie — dodał wyjątkowo jadowicie, równie jadowicie się
uśmiechając — to może znajdę jeden albo dwa flakoniki odtrutki. Uczuć nie
macie, ale boleć boli, co?
— Nie jesteś nam aż tak potrzebny, jak sam uważasz. Jeszcze
jedno słowo, a spotkasz się ze swoim Stwórcą szybciej niż marzysz.
Leonard odwrócił się w stronę Wysłannika. Jego wyraz twarzy
się nie zmienił: wciąż był chłodno-obojętny. I choć Svik chętnie by się z nim
jeszcze podrażnił, nie mógł całkiem zignorować tej groźby.
— To idźcie precz.
— Ty też tych dusz potrzebujesz — mówił martwym tonem
Wysłannik. — Udajesz, że nie, ale to nieprawda.
— A co? Chcesz mi odpalić jakiś procent?
— Dobrze wiesz, że wszystko da się dogadać.
Tym wyraźnie Leonarda zainteresował. Czyżby on naprawdę
sugerował jakiś układ? Svik oczywiście nie powinien mu ufać, ale sam fakt, że
Wysłannik o czymś takim wspomniał był co najmniej ciekawy. I oczywiście, że
miał rację — Leonard interesował się tym samym tematem z własnych powodów, jak
zawsze nierozerwalnych z Batara Kalą. Kapłan łypnął na Seraphinę, która z
pewnością nie była z takiego układu zadowolona — a raczej ze szkicu układu, bo
od konkretów dzieliło ich jeszcze wiele. Jednak Wysłannik zgodził się pomóc —
choć tylko na własnych warunkach i dopiero gdy będzie już po wszystkim. Svik
mógł się nie zgadzać i polować sam, ale to z pewnością potrwałoby dużo dłużej,
a Wysłannicy Dis Patre byliby całkiem niezłym wsparciem.
Poza tym… ta Seraphina. Ta mała suka, która zdołała go
zabić, która go tak nienawidziła. Jeśli jego i milczącego Wysłannika cokolwiek
łączyło, to właśnie zaciekawienie łowczynią, jako że z pewnością była… inna. To
Leonarda ciekawiło bardziej niż sam mógł przypuszczać. Ciekawie było
obserwować, jak jej twarz, w której ktoś wyłączył okazywanie uczuć, migotała
nienawiścią, złością, wątpliwościami i obrzydzeniem. Ktoś postanowił obejść
wszelkie zabezpieczenia i pozwolić jej odczuwać… czyżby tylko to, co złe? Svik
uśmiechnął się do swoich myśli: jeśli miał rację, był to wyjątkowo
wysublimowany rodzaj tortury. Taki, który budził szacunek nawet u niego.
— Tym kapłanem nie jestem ja — wyjaśnił, gdy już postanowili
opuścić cmentarzyk i wszyscy skierowali się do celi, która Svik od niedawna
zamieszkiwał. — To znaczy tym, którego szukacie i o którym tyle się mówi. Ja
też słyszałem te pogłoski i zastanawiam się, co to za idiota, że zajmując się
tak wielką rzeczą nie dba o to, by zachować choć pozory anonimowości. Nie znam
wprawdzie jego imienia — przyznał — ale niebawem będę znać. Tylko dlatego
siedzę w tej norze: za dwa dni ma tu wrócić jeden facet. Obiecał zebrać dla
mnie kilka brakujących informacji. Z nimi złożę puzzelki, które podpowiedzą mi
nowy trop. Ale ta żelazna kurtyna… — Svik zasępił się na moment. — Nie muszę
wam tłumaczyć, jakie to dziadostwo. Z tym się da walczyć, ale… — westchnął
głęboko i ponuro. — Mój Pan dalby radę. Dis Patre dupska nie ruszy przez
następne pięć wieków — mamrotał bardziej do siebie, nie zważając na wrogie
spojrzenia Wysłanników — bo odechciało mu się po ostatnim złazić na Ziemię,
limit już wyczerpał. Nie wiem, kto jeszcze byłby tak potężny, żeby rzucić to
zaklęcie. I nie wiem, po co komuś aż tyle dusz. To jest naprawdę potężna
ilość. Nawet mój Pan byłby taką ilością przesycony, więc łatwo wyobrazić sobie
skalę. Więcej na razie nie wiem. Jak chcecie, to tu czekajcie razem ze mną. Za
jedno mi to.
I poczekali, w tym czasie lecząc się z ran, które po drodze
nabyli. Problem w tym, że kontakt spóźnił się jeden dzień, więc gdy wreszcie
się pojawił, wszyscy byli już dość zniecierpliwieni. Brat Octavian był
mężczyzną wielkim jak sklep, wyjątkowo posępnym i aż do przesady małomównym. Na
szczęście wywiązał się z ustalonej dawno temu umowy i przyniósł informacje.
Trop wiódł do Szkocji, a konkretniej do jakiejś miejscowości niedaleko
angielskiej granicy, gdzie poszukać mieli jakiegoś „wyjątkowego uzdrowiciela”.
Mówili na niego Tidamu, ale podkreślali, że nie było to jego prawdziwe imię —
tego nie zdradzał.
Tyle dostali, za tym musieli gonić. Czy było to mało?
Niezupełnie. Czy było to dużo? Na pewno nie. Kim mógł być ten Tidamu i dlaczego
nazywano go wyjątkowym uzdrowicielem, jednocześnie szeptając, że w sprawę
zamieszany jest duchowny? Czyżby plotki aż tak się pomyliły względem prawdy? A
może ten uzdrowiciel był jednocześnie kapłanem? Tego nie wiedzieli i musieli to
sprawdzić.
Bo wyglądało na to, że do Szkocji nie wybierze się sam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz