ROZDZIAŁ 781

LEONARD

Powoli zachodzące słońce oraz jego promienie ślizgające się po poszarzałych, popękanych, pokrytych gdzieniegdzie mchem płytach nagrobnych, a także troje bohaterów stojących po dwóch różnych stronach — brzmiało to wszystko iście romantycznie, niczym wyjęte z klasycznych opowiadań, gdzie dobro zawsze pokonywało zło. Brakowało jeszcze przybrania bojowych póz, sprężystego ugięcia kolan, aby w każdej chwili być gotowym do skoku oraz dłoni niczym pająk bardzo powoli skradającej się w stronę kabury skrywającej wysłużony rewolwer. Wprawdzie samo południe już dawno minęło, więc w westernowe klimaty już się za bardzo nie wpasowywali, ale w scenę jakiegoś oklepanego magicznego pojedynku — już jak najbardziej.

Leonard najchętniej skryłby głowę za jednym z nagrobków i zwymiotował na samą myśl o tej kipiącej heroizmem wymyślonej scenie.

Podobne emocje, równie nieprzyjemne, wzbudzał w nim widok Seraphiny — zresztą, ten jej koleżka wcale nie był lepszy. Jednak różnica między nimi była wyraźna, bo od łowczyni aż kipiało niechęcią, natomiast ten drugi stał jak słup soli, bez choćby cienia jednej emocji na bladej, smukłej twarzy. Z Seraphiną z pewnością było coś nie tak, a Leonarda nagle zainteresowało, czy łowczyni byłą świadoma swojej skazy i czy traktowała to jak coś złego. Sam Svik miał mieszane uczucia, bo czasami nie czuć było dużo łatwiej. Ale czy to właśnie nie uczucia były ostoją człowieczeństwa? Seraphina, jakkolwiek by to nie brzmiało, była do swojej postaci przywiązana i dużo bardziej pasowały do niej emocje: ogniste, żywe, wypełniające ją po same koniuszki palców. Leonard nie musiał jej lubić ani zbyt dobrze znać, by to wiedzieć.

Choćby dlatego jej towarzysz był bardziej niebezpieczny — i odpychający. Zimny, zupełnie pusty tak jak i puste rozkazy, które wykonywał. Był jak robot kuchenny, któremu wybierało się odpowiedni program i wychodziło do innego pokoju ze spokojną świadomością, że wszystko zrobi się samo. Przywodził na myśl biblijne anioły — ale nie te słodkie cherubiny w złotych lokach, ale przerażające istoty przypominające ogromne, uskrzydlone, wszechwidzące oko. Nie były ani urocze ani litościwe, a brutalne i bezkompromisowe, jak na bożych wojowników przystało. Bo tym w istocie byli — nie stróżami czy śpiewajkami w chórkach, tylko wojownikami. I Wysłannik stojący obok Seraphiny był taki sam. Leonard wzdrygnął się na samą myśl o tak pustym, pozbawionym wszelkiego znaczenia życiu. On także był wojownikiem bożym, ale jemu Batara Kala pozwolił czuć. To dawało przewagę, ale i — jak się całkiem niedawno okazało — słabość. Jednak błędy były efektem ubocznym czegoś, czego Wysłannicy nie byli zdolni pojąć —wolności. I choć sam nie miał jej w pełnych stu procentach, te ofiarowane mu dziewięćdziesiąt zdecydowanie wystarczało i Leonard za nic w świecie by ich nie oddał.

Bezduszne wykonywanie rozkazów i krótkowzroczna lojalność kontra pragnienie wolności i korzystanie z jej narzędzi, by służyć swojemu Panu. Tego rodzaju rozważania doprowadziły go do dość ciekawego wniosku: że gdyby przełożyć wiarę w Dis Patre i Batara Kalę na wiarę śmiertelnych, wyszłoby na to, że był satanistą. Wszak ten tak zwany diabeł nie był krwawym mordercą, jak kłamliwie twierdziło wielu, ale upadłym aniołem, który sprzeciwił się temu pustemu, ślepemu służeniu bogu. Satanizm miał na celu wskazanie swym wyznawcom drogę ku samorealizacji, podkreślając, by nie oglądali się na wyimaginowane ograniczenia narzucane zazdrośnie przez innych. Chrześcijanie tych ograniczeń mieli aż nadto — Wysłannicy też.

Ciekawe, pomyślał z rozbawieniem.

Namysły namysłami, ale przed jego oczami rozgrywała się jeszcze ciekawsza scenka, bo oto Wysłannicy przyznali — niekoniecznie wprost, ale jednak — że potrzebowali jego pomocy. Byli aż tak w kropce? Aż tak błądzili na ślepo? Aż tak byli zdesperowani? Leonard nawet nie ukrywał, że bawiło go to i cieszyło, zamierzając się tym napawać tak długo, jak się da.

— Nie dziwi mnie — odezwał się w końcu — że ich szukacie. To spory problem, nie? Takie dusze mogą sporo bałaganu narobić, a jeszcze więcej, jak się do nich dobiorą ci, którzy dobrać się nie powinni. Ale marnie wam te poszukiwania idą, skoro nadal gówno macie.

Zerknął prowokacyjnie na oboje Wysłanników. Seraphina bacznie go obserwowała, podobnie zresztą jak jej towarzysz, choć jego spojrzenie było chłodniejsze, a jednocześnie spokojniejsze.

— Kapłani, mówicie? — Udał, że się nad czymś zastanawia. — I co, pewnie myślicie, że o mnie chodzi? Niegłupi wniosek — przyznał ze wzruszeniem ramion. — Mógłbym przecież skorzystać z tych dusz, pozbierać je, pozamykać w skrzyni owiniętej wstążką i wręczyć je jako dar mojemu Panu, gdy już zdoła się oswobodzić. A może — podpowiadał dalej, udając ton pełen tajemniczego podekscytowania — potrzebuję zebrać ogromną ilość dusz właśnie po to, by stworzyć klucz do klatki Batara Kali? Tak — przyznał rację samemu sobie, z uznaniem kiwając głową — to wszystko brzmi naprawdę logicznie. Na tyle logicznie, że niemożliwym jest, by rozwiązanie było inne! No, to już — Leonard wyciągnął przed siebie obie dłonie w taki sam sposób, jak robią to przestępcy gotowi do zakucia w kajdany. — Aresztujcie mnie, uwięźcie, odtrąbcie sukces i załatwione. A że potem dalej wam będą duszyczki znikać i jakieś dziwne rzeczy będą się z nimi dziać, to już nie moja sprawa.

Do aresztowania jednak nie doszło — najwyraźniej Wysłannicy uznali, że poszło zbyt łatwo, bo Seraphina nie rezygnowała z przekonywania go do tego, by cokolwiek im zdradzić. Musiało jej mocno zależeć, bo zaczynała sięgać po argumenty poniżej pasa, z Ilarie na czele. Leonard czuł, jak twarz wydłuża mu się i blednie. Jednak trwało to jedno kłujące drgnięcie serca, by w następnej chwili Svik odzyskał kontrolę i wyparł się tego dziwnego uczucia, które ciepłem rozlewało się po jego wnętrzu, jednocześnie pozostawiając wrażenie goryczy i kwasoty.

O Ilarie, wbrew pozorom, starał się myśleć niewiele. Niewiele myślał o tym, że zwykły romans dla zabawy przemienił się w walkę godną poświęcenia. Niewiele myślał o tym, co robiła, bo wiedział, że pracowała w swoim ukochanym hotelu. Niewiele myślał o tym, co się z nią działo, co czuła ani czy go wspominała, bo wolał, by nie wspominała. Tak jak on nieczęsto wspominał ją.

Choć z głowy całkowicie wyrzucić jej nie mógł. I wiedział, że prędko się to nie zmieni.

— W niebezpieczeństwie — powtórzył ociekającym kpiną głosem. — Co za górnolotne określenie! My wszyscy cały czas jesteśmy w niebezpieczeństwie — dodał, tym razem już tonem chłodnym i wyniosłym — bo kto wie, czy w nas zaraz samolot jakiś nie walnie? Albo czy czasem nie zapadniemy na jakąś chorobę, którą się zaraziliśmy przypadkiem kilka dni temu? Oczywiście, my nie zdechniemy — doprecyzował prędko — ale inni... w każdej chwili szlag ich może trafić. Ilarie też.

Mówił to zupełnie tak, jakby opowiadał o jakiejś ledwie kojarzonej osobie; ot o kobiecinie miniętej na zatłoczonym chodniku. Ale musiał włożyć w to udawanie wiele wysiłku i obawiał się, że tak prostą zagrywką Seraphiny nie oszuka. Zresztą, drażniło go, że w ogóle zależało mu na tym, by ją oszukać. Ale nie chciał, bardzo nie chciał pokazywać jej, że było coś — albo raczej ktoś — co cokolwiek dla niego znaczyło, co się dla niego liczyło. Obiecał sobie, że nie pozwoli, by ktokolwiek kiedykolwiek używał Ilarie za kartę przetargową — a do tego zdolna była łowczyni, gdy tylko nabierze pewności, że Ilarie cały czas była dla niego ważna.

A była.

Choć chyba nie tak, jak wyobrażała to sobie Seraphina.

— Dusze — kontynuował obojętnym tonem — to problem, owszem, ale pragnę zauważyć, że ktoś zamiast nimi atakować, gdzieś je sobie chowa na czarną godzinę. Ilarie tymczasem siedzi w swoim hotelu razem z braciakiem i niech tak zostanie. Nie mieszaj jej do tego — warknął na koniec.

Oczywiście, podkładał się, wysuwając takie groźby, ale nie mógł się przed tym powstrzymać. Poza tym wyglądało na to, że Wysłannicy nie mieli tropu, więc tu miał nad nimi przewagę — i jeśli Seraphina zacznie wyciągać kartę Ilarie zbyt często, łatwo tę współpracę zerwie. Zdawało się, że była na tyle sprytna, by to rozumieć, ale w razie potrzeby Leonard nie będzie się wahał, aby jej o tym przypomnieć.

— I nie wiem też — dodał zjadliwie — dlaczego uważasz, że komukolwiek jestem cokolwiek winien. Pomogłem wam? Pomogłem. Czy miałem w tym swoje cele, was nie powinno interesować, bo liczy się rezultat. Na moje sumienie się nie powołuj, bo — Leonard maksymalnie przeciągnął spojrzenie na Seraphinę — go nie mam.

Próby wpędzania go w poczucie winy lub wzięcie za cokolwiek odpowiedzialności wielce go bawiły i oznaczały, że Seraphina — mimo krótkiej, ale jakże intensywnej drogi, jaką razem przebyli — w ogóle go nie znała.

— Jestem ciekaw — kontynuował swoje przemyślenia na głos — czy zrobiłaś się taka głupawa przez to bycie Wysłannikiem, czy jakbyś miała pełnię uczuć, to też byś nie zauważyła, że mi wszystko jedno? Przegrałem — wyznał z gorzkim uśmiechem, rozkładając ramiona. — Zdradziłem mojego Pana, a mimo to wciąż czekam na jego powrót, choć wiem, że wtedy zostanę srogo ukarany. Ale to nie ma znaczenia. Nic nie ma, moja droga, wściekła pani łowczyni. Znaczenie próbujecie nadać wy — łypnął na oboje Wysłanników — nawet jeśli nie do końca jesteście w stanie je zrozumieć przez ten wasz uczuciowy deficyt.

Towarzysz Seraphiny nie odzywał się ani słowem. Nie drgnął nawet, kiedy łowczyni bez najmniejszego skrępowania zdjęła rajstopy, aby spróbować załatać jakoś swoją ranę. Wysłannik też był ranny, Leonard czuł smród trucizny. Oboje trzymali się nieźle i wbrew temu, na co te zidiociałe Istoty liczyły, zbyt wielu problemów im ta trucizna nie uczyni — ale odrobinę uprzykrzy życie. A to było miłe. Bardzo miłe.

— Jakiej trucizny używają Istoty? Mojej — odparł bez ogródek. — Poproś grzecznie — dodał wyjątkowo jadowicie, równie jadowicie się uśmiechając — to może znajdę jeden albo dwa flakoniki odtrutki. Uczuć nie macie, ale boleć boli, co?

— Nie jesteś nam aż tak potrzebny, jak sam uważasz. Jeszcze jedno słowo, a spotkasz się ze swoim Stwórcą szybciej niż marzysz.

Leonard odwrócił się w stronę Wysłannika. Jego wyraz twarzy się nie zmienił: wciąż był chłodno-obojętny. I choć Svik chętnie by się z nim jeszcze podrażnił, nie mógł całkiem zignorować tej groźby.

  To idźcie precz.

— Ty też tych dusz potrzebujesz — mówił martwym tonem Wysłannik. — Udajesz, że nie, ale to nieprawda.

— A co? Chcesz mi odpalić jakiś procent?

— Dobrze wiesz, że wszystko da się dogadać.

Tym wyraźnie Leonarda zainteresował. Czyżby on naprawdę sugerował jakiś układ? Svik oczywiście nie powinien mu ufać, ale sam fakt, że Wysłannik o czymś takim wspomniał był co najmniej ciekawy. I oczywiście, że miał rację — Leonard interesował się tym samym tematem z własnych powodów, jak zawsze nierozerwalnych z Batara Kalą. Kapłan łypnął na Seraphinę, która z pewnością nie była z takiego układu zadowolona — a raczej ze szkicu układu, bo od konkretów dzieliło ich jeszcze wiele. Jednak Wysłannik zgodził się pomóc — choć tylko na własnych warunkach i dopiero gdy będzie już po wszystkim. Svik mógł się nie zgadzać i polować sam, ale to z pewnością potrwałoby dużo dłużej, a Wysłannicy Dis Patre byliby całkiem niezłym wsparciem.

Poza tym… ta Seraphina. Ta mała suka, która zdołała go zabić, która go tak nienawidziła. Jeśli jego i milczącego Wysłannika cokolwiek łączyło, to właśnie zaciekawienie łowczynią, jako że z pewnością była… inna. To Leonarda ciekawiło bardziej niż sam mógł przypuszczać. Ciekawie było obserwować, jak jej twarz, w której ktoś wyłączył okazywanie uczuć, migotała nienawiścią, złością, wątpliwościami i obrzydzeniem. Ktoś postanowił obejść wszelkie zabezpieczenia i pozwolić jej odczuwać… czyżby tylko to, co złe? Svik uśmiechnął się do swoich myśli: jeśli miał rację, był to wyjątkowo wysublimowany rodzaj tortury. Taki, który budził szacunek nawet u niego.

— Tym kapłanem nie jestem ja — wyjaśnił, gdy już postanowili opuścić cmentarzyk i wszyscy skierowali się do celi, która Svik od niedawna zamieszkiwał. — To znaczy tym, którego szukacie i o którym tyle się mówi. Ja też słyszałem te pogłoski i zastanawiam się, co to za idiota, że zajmując się tak wielką rzeczą nie dba o to, by zachować choć pozory anonimowości. Nie znam wprawdzie jego imienia — przyznał — ale niebawem będę znać. Tylko dlatego siedzę w tej norze: za dwa dni ma tu wrócić jeden facet. Obiecał zebrać dla mnie kilka brakujących informacji. Z nimi złożę puzzelki, które podpowiedzą mi nowy trop. Ale ta żelazna kurtyna… — Svik zasępił się na moment. — Nie muszę wam tłumaczyć, jakie to dziadostwo. Z tym się da walczyć, ale… — westchnął głęboko i ponuro. — Mój Pan dalby radę. Dis Patre dupska nie ruszy przez następne pięć wieków — mamrotał bardziej do siebie, nie zważając na wrogie spojrzenia Wysłanników — bo odechciało mu się po ostatnim złazić na Ziemię, limit już wyczerpał. Nie wiem, kto jeszcze byłby tak potężny, żeby rzucić to zaklęcie. I nie wiem, po co komuś aż tyle dusz. To jest naprawdę potężna ilość. Nawet mój Pan byłby taką ilością przesycony, więc łatwo wyobrazić sobie skalę. Więcej na razie nie wiem. Jak chcecie, to tu czekajcie razem ze mną. Za jedno mi to.

I poczekali, w tym czasie lecząc się z ran, które po drodze nabyli. Problem w tym, że kontakt spóźnił się jeden dzień, więc gdy wreszcie się pojawił, wszyscy byli już dość zniecierpliwieni. Brat Octavian był mężczyzną wielkim jak sklep, wyjątkowo posępnym i aż do przesady małomównym. Na szczęście wywiązał się z ustalonej dawno temu umowy i przyniósł informacje. Trop wiódł do Szkocji, a konkretniej do jakiejś miejscowości niedaleko angielskiej granicy, gdzie poszukać mieli jakiegoś „wyjątkowego uzdrowiciela”. Mówili na niego Tidamu, ale podkreślali, że nie było to jego prawdziwe imię — tego nie zdradzał.

Tyle dostali, za tym musieli gonić. Czy było to mało? Niezupełnie. Czy było to dużo? Na pewno nie. Kim mógł być ten Tidamu i dlaczego nazywano go wyjątkowym uzdrowicielem, jednocześnie szeptając, że w sprawę zamieszany jest duchowny? Czyżby plotki aż tak się pomyliły względem prawdy? A może ten uzdrowiciel był jednocześnie kapłanem? Tego nie wiedzieli i musieli to sprawdzić.

Bo wyglądało na to, że do Szkocji nie wybierze się sam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

^