WYSŁANNIK I
Wiedziałem, że coś jest z nią nie tak.
Ta myśl, jak strzała przemykająca przez jego umysł, nie była
okraszona ani gniewem, ani zaskoczeniem, ani żadną inną emocją — co było
oczywiste, biorąc pod uwagę ich konstrukcję. Jedyne, co mieli i nad czym panowali,
to fakty. A Wysłannik już od jakiegoś czasu dostrzegał sygnały, których dostrzegać
nie powinien w żadnym innym Wysłanniku. W pewnym sensie można by rzec, że ta,
która kiedyś żyła jako Seraphina, była… niedopracowana. Wybrakowana. Albo
wprost przeciwnie — to oni wszyscy byli wybrakowani, a ona jedna posiadała ten
mityczny pierwiastek, jakim było zarzewie uczuć. Bo cokolwiek przepływało przez
twarz Wysłanniczki na wspomnienie Svika, na pewno nie było neutralnością. To
wszystko trwało niewyobrażalnie wręcz krótko i gdyby mrugnął w nieodpowiednim
momencie, pewnie nawet by tego nie zauważył… ale zauważył. I nie ulegało
wątpliwości, że z tą dziewczyną było coś nie tak. Wątpliwy był jeszcze jeden
fakt — że Dis Patre postanowił to przed nim ukryć, jakby uznając, że to
niewiele znacząca informacja. Wprost przeciwnie — była bardzo znacząca,
zwłaszcza teraz, kiedy mieli wyruszyć na poszukiwanie rzeczonego Leonarda
Svika.
— Uważam — podjął, wysłuchawszy jej propozycji dotyczących
znalezienia wspomnianego kapłana — że nie ma czasu na podchody, włamanie będzie
dobrą opcją. Zakładam, że jako była łowczyni masz potrzebne do tego
umiejętności. Ja za życia byłem jedynie biznesmenem i politykiem; ci drudzy
owszem, w okradaniu są znakomici, ale nawet to w żaden sposób nie pomogłoby mi
we włamaniu się do kurii.
Pewne podstawowe umiejętności owszem, posiadał, ale domyślał
się, że nie były one na tyle wyszukane, by zaskoczyć czymkolwiek byłą
łowczynię.
— I tak, od tego można zacząć — przyznał. — Nekromanci,
najpewniej wbrew ich własnemu mniemaniu, nam nie uciekną.
Dość zaskakująca była informacja, że ktoś ich śledził — choć
jednocześnie, nie powinno to być żadne zaskoczenie. Oni, zupełnie obcy w tej dość
hermetycznej mieścinie, z pewnością budzili zainteresowanie okolicznych
mieszkańców. Co więcej, niespecjalnie kryli się ze swoimi zamiarami, co mogło
lotem błyskawicy dotrzeć do poniektórych, wzbudzając w nich poczucie
zagrożenia. Wysłannicy niespecjalnie przejmowali się tym rabanem, który robili
dookoła — wybawienie myszy hałasem mogło im jedynie pomóc.
— No proszę — mruknął obojętnie, zaglądając do wnętrza
swojej filiżanki, która, na szczęście, za jakieś dwa łyki miała zaświecić
pustkami. — Długo nie musieliśmy czekać. Śledzi nas ktoś, mówisz… Dobrze.
Wysłannik uniósł filiżankę do ust i dość zamaszystym ruchem
opróżnił resztki kawy, dając tym jasny sygnał, że czas wyjść. Rzucił na stolik
kilka właściwych banknotów, nie siląc się nawet na wzywanie obsługi, po czym wstał,
poprawiając swój płaszcz i wyuczonym już ruchem rozejrzał się, czy aby niczego
nie zapomniał. Nie zapomniał, i to z całą pewnością, ale to jeden z gestów,
który podpatrzył u ludzi, a który bardzo często u nich występował.
— W takim razie proponuję — dodał tylko odrobinę głośniej,
posyłając Wysłanniczce promienny uśmiech — mały spacerek. Zapoznajmy się z tym
pięknym miasteczkiem, czasu mamy jeszcze dość.
Niespiesznym krokiem wyszli z kawiarni, w ogóle nie dając po
sobie poznać, że ktoś mógł ich śledzić. Ale rzeczywiście: gdy tylko zbliżali się
do wyjścia, Wysłannik kątem oka zauważył, że ktoś z tylnego stolika również
wstał, zmierzając w tym samym kierunku. Wprawdzie nie był to dowód na
śledzenie, ale dodawszy do tego obserwacje jego towarzyszki, mogli z dużą dozą prawdopodobieństwa
uznać, że to właśnie ten jegomość tak natarczywie się nimi interesował. Nie odwróciwszy
się ani razu, spokojnym krokiem przemierzali dość pustą uliczkę. Była on jednak
po obu stronach upstrzona budowlami, toteż niewielkie istniały szanse, by
akurat tu zostali zaatakowani. Większe na to szanse miały jakieś zapyziałe,
zapomniane przez bogów zaułki, a takich teraz właśnie szukali. W końcu znaleźli
jeden: była to krótka uliczka wiodąca między dwoma wysokimi budynkami. Po lewej
stronie ziało nawet wejście do jakiegoś urzędu, ale sądząc po stanie schodów
oraz zawieszonego nad drzwiami plastikowego daszka, raczej nieczęsto było używane.
Wszędzie wkoło za to walały się jakieś papierzyska i butelki, co dawało
nadzieję, że być może tutaj śledzący ich obywatel wypatrzy swoją szansę na
atak.
Niestety, ale się przeliczyli. Wysłannik z góry założył, że
śledzący ich jegomość miał mniej więcej tyle szarych komórek ile on dziur na
swoich skarpetach, ale jednak, wykładając się jak na widelcu, ich nieprzyjaciel
nie skorzystał z idealnej okazji. Musieli więc doprowadzić do tego, by to łowca
był tropiony. Nowy plan zakładał zmylenie śledzącego do tego stopnia, by to
Wysłannicy mogli mu dreptać po pietach, co wcale, wbrew początkowym założeniom,
nie było takie proste. Zaczynali nawet podejrzewać, że być może śledził ich nie
jakiś zwykły kmieć, jak przypuszczali, ale ktoś wykwalifikowany, kogo, co
oczywiste, trudniej byłoby złapać.
Na szczęście ich dopiero co zakwitające obawy okazały się
przedwczesne. Musieli jednak przyznać, że w wytropionym właśnie jegomościu było
coś niewątpliwie wyjątkowego.
A mianowicie… nie żył. I to bynajmniej nie z ich winy.
Jegomość, przygwożdżony właśnie do jakiejś byle jakiej budy wyrastającej
na obrzeżach, nie miał w sobie zbyt wiele życia. A tak właściwie to nie miał go
wcale, co wyczuli natychmiast po jego schwytaniu i co powinni byli wyczuć sporo
wcześniej, gdyby tylko się skupili i nie lekceważyli aż tak swojego przeciwnika.
Co więcej, zdążyli na niego jedynie nawarczeć, pogrozić i zadać pierwsze, dość
kluczowe pytania, by się okazało, że było to bezcelowe: nieboszczyk jedynie
połypał na nich wodnistymi oczkami, poobracał nimi, jakby się w środku jakiś
mechanizm popsuł, po czym zmarł, tym razem już sakramentnie. A oni zamierzali
doprowadzić do tego, by już go czasem żaden Nekromanta nie odkopał.
— Cóż — westchnął Wysłannik. — O tym, że nie lubimy Nekromantów wiemy już od jakiegoś czasu, a mianowicie od czasu, kiedy to uznaliśmy, że ich nie lubimy. Natomiast teraz mamy jasny dowód na to, że ta niechęć jest silnie odwzajemniona i Nekromanci również nas nie lubią.
Dźgnął nieboszczyka czubkiem buta.
— Znasz go?
Wysłanniczka pokiwała przecząco głową, co z jednej strony
bardzo dobrze o niej świadczyło, a z drugiej, niczego im nie ułatwiało.
Wysłannik westchnął raz jeszcze.
— Jak zaczniemy tak kolejne aneksy do umowy dopisywać, to
zaraz miejsca zabraknie. Ale to chyba nieuniknione. Trzeba tu wezwać Larę. Może
tym razem bez tego Bussa. Ona może coś wiedzieć, może jakoś uda się jej
ustalić, kto nasłał tego trupa. Nie powinna odmówić; wszyscy Nekromanci to
materialiści, a ją za bardzo już skusiła świadomość, że jej dłużnikiem jest sam
posłaniec boży.
I rzeczywiście, kolejne obietnice zadziałały, choć nie tak
od razu: Lara nie omieszkała wytknąć im ich słabości, niewiedzy, braku
doświadczenia i ogólnej, szeroko rozumianej nieudolności. Wszystkie te obelgi
Wysłannicy przyjęli w milczeniu, z zadowoleniem obserwując, że podczas wykrzykiwania
tego wszystkiego Nekromantka wyraźnie przygotowywała się do wyjścia, a pewnym
momencie zaczęła ich nawet pospieszać.
— Więc… znasz go?
To pytanie wydawało się czysto retoryczne, sądząc po reakcji
Lary, która już dobrą minutę wpatrywała się w trupa szeroko otwartymi oczami,
niezdolna do wydobycia z siebie choćby słowa. Najwyraźniej śniada cera
nieboszczyka, jego kwadratowa szczęka, czarne, falowane włosy sięgające ramion
i okulary w grubych, prostokątnych oprawach były zbyt charakterystyczne, by
pomylić je z kimkolwiek innym. To była niewątpliwie dobra wiadomość,
wystarczyło tylko poczekać, aż Nekromantka otrząśnie się wreszcie z szoku.
To jednak trwało wyjątkowo długo, dlatego Wysłannik postanowił
ją trochę pospieszyć.
— Rozpoznałaś tego mężczyznę? — powtórzył. — Zakładam, że
tak. Jesteś w stanie stwierdzić, kto mógł go wysłać? Podobno wy, Nekromanci,
działacie podobnie do seryjniaków: macie swój typ wskrzeszanych.
Lara obrzuciła go wyjątkowo chłodnym, niechętnym
spojrzeniem, ale Wysłannik nie uważał tego za porażkę, a wprost przeciwnie:
przynajmniej udało się ją ocucić.
— Nie interesuje was — pytała jak w transie, cały czas
wpatrując się w niemym szoku w ciało — kim jest denat?
Wysłannik spojrzał na nią z zainteresowaniem. Dotychczas
niezbyt interesował się personaliami jegomościa, który go śledził. Wcześniej —
owszem, ale gdy się okazało, że to nieboszczyk, jasnym się stało, że dużo
ważniejsze są dane wysyłającego, a nie wysyłanego. Teraz jednak Wysłannik
musiał zmienić ten pogląd — reakcja Lary była zbyt jednoznaczna.
— Interesuje — odparł krótko. — Kto to jest?
Lara znowu długo milczała i Wysłannik nie był pewien, czy
napawała się ich nieistniejącą irytacją, czy może widok tego ciała naprawdę wywarł
na niej aż takie wrażenie. Niewykluczone, że jedno i drugie.
— To Merkury — niemal wyszeptała na wydechu.
Wysłannik mógłby dopytać ze zdziwieniem, czy chodziło o tego
Nekromantę, którego przecież mieli sprawdzić, ale byłoby to niepotrzebne i dość
głupkowate powtarzanie oczywistości. Tak, to był dokładnie ten sam Nekromanta,
co jednocześnie tłumaczyło szok Lary. Znała go zapewne, i to całkiem dobrze, a
teraz leżał… no właśnie. Martwy. Ten, który martwymi powinien sterować. I ten,
którego Wysłannicy uznali za marionetkę Nekromanty, a nie samego czarnego maga.
A to rodziło kilka oczywistych pytań.
— Jeśli to jest ten Nekromanta… to kto go zabił? — pytał
Wysłannik. — Czy ten sam morderca go na nas nasłał? I jaki w tym cel i sens?
Robiło się poważnie i tym razem Wysłannicy wiedzieli, że
musieli się nastroić na konkretne działanie. To już nie były żarty, to już nie
była luźna, mało zobowiązująca obserwacja. Teraz… wysłano do nich wiadomość. Bo
właśnie tak odczytał obecność martwego Nekromanty.
— Chyba jednak nasze plany trochę się przetasują — mruknął cicho Wysłannik. — Leonard Svik musi zaczekać w kolejce; trzeba pilnie odnaleźć resztę Nekromantów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz