GORO
Wszystko poszło nie tak.
Być może plan był zbyt prosty. Być może rzeczywiście nie docenili
siły przeciwnika. A być może od początku byli jedynie trybikami służącymi Rumenowi
do realizowania jego zemsty. Może od dawna wszystko kontrolował i z radością
obserwował, jak wszystko szło po jego myśli. Na to wszystko wskazywało,
ponieważ obecnie oni wszyscy czuli się jak małe, niewinne dzieci okrutnie
oszukane przez złego, mądrego dorosłego.
Atak podczas powrotu z Bibury, wiadomość zostawiona na
plecach, a teraz ta pułapka, w którą wszyscy tak łatwo wpadli — Rumen bawił się
doskonale, wyniszczając Wierę kawałek po kawałku. I Goro, jakkolwiek okrutnie
by to nie brzmiało, musiał przyznać, że zagrał sprytnie: najpierw rozbudził
nadzieje Wiery dotyczące jej siostry, a potem z daleka obserwował, jak czarodziejka
— niemal bez jego pomocy — zupełnie się załamuje nad ciałem Jany. W tym wypadku
ich opóźnienie spowodowane barierą ochronną nie miało znaczenia — dookoła nie
było nikogo, a ciało podrzucono dużo wcześniej. Rumen kpił z nich obojga —
Wierze pokazywał, że ma nad nią pełną władzę, a Goro wskazał, że potrafi z nimi
walczyć. Musiał sobie zdawać sprawę, że tym sposobem potwornie go rozsierdzi i
że teraz nie chodziło już wyłącznie o pomoc Wierze, ale osobistą zemstę. Rumen
musiał to wiedzieć i albo był aż tak głupi, albo aż tak mocny i pewny siebie.
Niestety przypuszczał, że w tym wypadku chodziło o tę drugą opcje, ale to Goro
nie powstrzymywało przed chęcią zemsty.
Jednak w tamtym momencie najważniejsza była Wiera. Grisza,
co zrozumiałe, nie poradziła sobie ze śmiercią siostry, mdlejąc niemal natychmiast
po znalezieniu jej ciała. Ocknęła się dopiero kilka godzin później, by
następnie została przebadana w celu upewniania się, że nic jej nie dolegało. Na
szczęście poza szokiem i głęboką żałobą była zdrowa, a Goro czuł się w
obowiązku zapewnić jej wszelkie wsparcie oraz wszystko, czego tylko pragnęła.
Choć siostry niestety nie potrafił wskrzesić. Miał nadzieję,
że żaden demon nie wypaplał Wierze o tej umiejętności: mogłaby wzbudzić w
czarodziejce złudne nadzieje, które Goro z bólem i niechęcią musiałby gasić.
Ujrzenie ciała Jany wystarczyło, by coś, co kieruje mocami demonów, uznało ją
za osobę znajomą, a tym samym „nie kwalifikującą” się do wskrzeszenia. Dlatego
Goro nie chciał Wierze nawet o tym wspominać; to jedynie poszerzyłoby i tak
mocno krwawiące rany.
Zaskoczyła go prośba pochowania Jany akurat tutaj, lecz z
drugiej strony — gdzież indziej miałaby to zrobić? Wciąż pozostawała ścigana,
nigdzie nie była bezpieczna, a Jana zasługiwała na godny pochówek. Dlatego nie
tylko się zgodził, ale obiecał we wszystkim pomóc oraz towarzyszyć Wierze w tym
jakże trudnym momencie. Nie zaproszono nikogo innego; on sam też był tam
jedynie cieniem i strzępem wsparcia, który miał dać Wierze choć odrobine
komfortu psychicznego, lecz nie chciał się w żaden sposób narzucać. Mimo to nie
mógł oderwać oczu od obrządku pożegnalnego poprowadzonego przez Wierę. Goro
wyraźnie dostrzegał w tym ślady słowiańskich przodków, tamtejszych pradawnych
wierzeń oraz wielką siłę tradycji nadającą całemu rytuałowi odrobinę najstarszej,
niemal zapomnianej magii. Okrutnym było stwierdzenie, że ten obrządek był piękny,
skoro mowa o pogrzebie, a jednak w pewien sposób ujął demona. Jednak owo piękno
momentalnie gasło, przytłoczone ciężką, czarną rozpaczą Wiery.
Nieco obawiał się rozmowy, która prędzej czy później musiała
nadejść, choć zapewne Wiera bała się jej jeszcze bardziej od niego.
— Godnie pożegnałaś swoją siostrę — rzekł cicho, jakby nawet
tonem swego głosu chciał oddać Janie cześć. — Nigdy nie zostanie zapomniana,
ponieważ będzie żyć tak długo, jak żyć będzie pamięć o niej.
Żałował, że nie zdołał choćby poznać Jany, a już tym
bardziej jej pomóc. Wprawdzie od samego początku uznawano ją za zmarłą, dlatego
nie brano jej pod uwagi w ich planach, lecz nawet jemu udzielił się głęboki żal
z powodu tej straty.
Kiwnął lekko głową, reagując w ten sposób na podziękowania
Wiery. Lecz nie było w tym geście tyle pewności co zwykle, ponieważ nie był
przekonany do tego, czy grisza miała mu za co dziękować.
— Jest mi przykro, że nie uczyniliśmy więcej — wyznał
szczerze. — Mogliśmy zabić Rumena, mieliśmy ku temu okazję. Niestety ochrona
zupełnie nas zaskoczyła. Nie mogliśmy się przez nią przedrzeć tak szybko, jak
byśmy chcieli. Na szczęście tobie nic nie jest, a tutaj jesteś bezpieczna. To
jest najważniejsze.
Chciał wspomnieć o tym, że Rumena i tak prędzej czy później
schwytają i zabiją, ale czuł, że było na to jeszcze zbyt wcześnie. Choć z
drugiej strony — na jakie inne tematy mogli teraz rozmawiać? Żadne inne się nie
liczyły, a przeskoczenie na coś lżejszego przez ich oboje uznane byłoby za brak
szacunku dla zmarłej Jany oraz żałoby Wiery. Dlatego Goro musiał się obchodzić
bardzo ostrożnie z każdym słowem, jakie chciał wypowiedzieć.
Jednak Wiera załatwiła to za niego, na chwilę nie tylko
rozładowując atmosferę, ale wręcz ją naładowując. Goro spodziewał się bowiem
wszystkiego, ale nie tego pocałunku. Nie był tak czuły ani namiętny, by natychmiast
pobudzał wyobraźnię, ale nie był też chłodny i obojętny. Był bardzo wyszukanym
sposobem na podziękowania, które demonowi w jakiś sposób bardzo pasowały do
Wiery, od początku jawiącej się jako kobieta pełna wdzięku i czaru, którym
doskonale potrafiła się posługiwać, szybko przekuwając ją na swoją broń.
— Podziękowania przyjęte — odparł, na moment uśmiechając się
szeroko.
Był to dość dziwny gest, zważywszy na okoliczności, ale Goro
rozumiał, że Wiera potrzebowała chociaż tej małej odrobiny normalności i
chwilowej odskoczni od tego, co niedawno zostawiła za sobą. Z tego powodu przyjął
ten pocałunek i na niego odpowiedział, nawet mimo tego, że byli sobie zupełnie
obcy. Mimo to co swoje, to już razem przeszli, dlatego Goro tym bardziej nie
powinien to rozumieć.
— Nie chcę, byś spłacała mi jakiekolwiek długi. Żadnego nie
masz, więc proszę, nie czuj się do niczego zobowiązana. A teraz wracajmy — rzekł
cicho. — Powinnaś odpocząć. A potem chciałbym z tobą porozmawiać i nawiązać do
kwestii, które poruszyłaś po przebudzeniu. Nie chciałem cię wtedy kłopotać,
teraz tym bardziej. Poczekam cierpliwie, aż odpoczniesz.
Do uwodzenia też możemy przejść później, pomyślał z
jakiegoś powodu, choć wyłącznie w żartach.
Żartach, które boleśnie nie pasowały do obecnej sytuacji.
— Belial, łbie zakuty.
Przyjaciela znalazł w jednej z mniejszych kuchni, w której Bel
ostatnimi czasy lubował przebywać, choć z jakich przyczyn — tego Goro nie
wiedział. Demon kiwał się dość niebezpiecznie na drewnianym krześle, nogą
opartą o krawędź stołu odchylając się coraz głębiej. W prawej dłoni dzierżył
gliniany kufel, z którego coś popijał.
— Co znowu ja? — Belial był tak oburzony tym zarzutem, że aż
zaprzestał huśtania, z hukiem opadając krzesłem na posadzkę. — Co, no? Czemu
zawsze, jak coś złego się dzieje, to ja obrywam, co? — burczał, brzmiąc przy tym
jak obrażone dziecko.
Jednak Goro nie miał czasu na takie słowne przepychanki, a
wiedział, że gdy Belial wyczuje taką możliwość, będzie odgrywał swoje idiotyczne
rólki jeszcze długo. Na to zaś Goro nie miał ani czasu, ani tym bardziej
ochoty.
— O co cię prosiłem? — spytał z pozornym spokojem.
— No? O co mnie prosiłeś? — spytał, poruszając lekko
ramionami.
— Belial.
— Serio pytam! O co ci teraz konkretnie chodzi?
Goro pokiwał gniewnie głową, znowu boleśnie sobie
przypominając, jak trudnym towarzyszem rozmów był Belial.
— Miałeś koordynować ochronę Wiery — wyparował bez ogródek.
— No i tak robiłem — odparł obojętnie, wsadzając sobie do
pyska, wykałaczkę, którą jeszcze chwilę temu obracał między palcami.
— A jednak ich dostatecznie nie przypilnowałeś. Wiera
wyjawiła mi dzisiaj, że niektórzy nie traktowali jej tu należycie.
— W sensie? Wysłów się.
— Traktowali ją jak intruza i wyraźnie dawali znać, że nie
jest tu mile widziana.
Belial przez chwilę popatrzył na Goro z pewnego rodzaju
zmęczeniem i rodzicielską surowością. Po chwili zacmokał i pokiwał głową w
geście politowania, zwinnie zeskakując z krzesła i podchodząc do swojego przyjaciela.
Objął go lekko i poklepał po plecach, biorąc głęboki oddech, a więc przygotowując
się do mowy.
— Goro, Goro, Goro… Goro, Goro — mruczał, cały czas cmokając
z zatroskaniem. — Jak ty czasami mało rozumiesz. Słuchaj, stary. Przyjaźnimy
się, więc znaj moją dobroć: wszystko ci opowiem i to tak, że nawet głupi by
zrozumiał. No. Siadnij se, Goro, siadnij. I słuchaj. Wziąłeś się obudziłeś z
niewoli po wielu latach, nie? — spytał, odchodząc od Goro na dwa kroki i
spoglądając na niego z powagą. — No wziąłeś. I ja ci w tym pomogłem, że się tak
skromnie przypomnę. No. I było tam trochę innych demonów, innych trochę się gdzieś
indziej poznajdowało i tak sobie ich do kupy zbierałeś, aż wreszcie całą tę
wesołą gromadkę nazbierałeś. Nie? No i jest fajnie! — zakrzyknął nagle, rozkładając
szeroko ramiona. — Nawet bardzo fajnie! A wiesz, dlaczego, Goro? — szepnął
takim tonem, jakby za chwilę miał mu zdradzić największą tajemnicę świata. —
Ano dlatego, że nikt ci się tu nie buntuje, wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni.
Wiedzą, że ty z nich najmocniejszy, ale się ciebie nie boją, tylko respekt
czują. No i dlatego poleźli za tobą! Nie? To akurat dobrze; gdzieś czytałem, że
respekt lepiej tak wiesz, spokojnie wzbudzać, bo ma trwalsze podstawy czy coś
tam, a nie strachem. No. No to tobie to idzie dobrze — przekonywał, kiwając
energicznie głową. — Tylko wiesz… jak nam dalej będziesz sprowadzał ślicznotki
i rozstawiał nas po kątach jak byle ochroniarzy, to ci się zaraz wesoła
gromadka zbuntuje i pójdzie na dziko żyć, jak tamci wschodni. I tyle będzie z
radosnej gromadki.
Całej tej przemowy Goro słuchał w zupełnym osłupieniu. W
pierwszej połowie zastanawiał się, czy Belial sobie z niego nie kpił. Mniej
więcej w środku był już tego pewien, ale pod koniec zaczął wątpić i powolutku
wierzyć, że Belial jednak sobie z niego nie pogrywał, a mówił najzupełniej poważnie.
To wszak bardzo rzadko mu się zdarzało, ale Goro musiał przyznać, że gdy już
Belial robił się tak chłodno opanowany, coś musiało być na rzeczy.
— Nie patrz się tak na mnie jak debil, bo ci się IQ zacznie
kurczyć. Tak jest, mówię ci — mruknął posępnie. — Siedzę w tym naszym narodzie
głębiej niż ty, to wiem. A naszym się po prostu nie podoba robienie z zamku
hotelu dla dup. Chcesz so…
— Belial, nie pozwalaj sobie — warknął Goro.
— Nie przerywaj mi — ostrzegł, w ogóle niezrażony tą reprymendą
od szefa. — Chcesz sobie je sprowadzać?
To se sprowadzaj, ale sam się nimi zajmuj. To znaczy żeby nie było — przestrzegł,
układając sobie dłonie na piersi — ja jestem z tobą i ja tam, no wiesz, też
sobie chętnie ją poniańczę…
— Belial.
— Dobra, dobra, żartowałem. Ale wiesz, w czym rzecz. Sam se ją
niańcz, to reszcie koło chuja będzie latać, kogo i na co sobie tu sprowadzać. Co
ty myślisz — zarechotał — że my tak nie robimy? Tylko my, dla odmiany, nie każemy
ci warować pod drzwiami, jak ten czy tamten akurat jakąś dupę rucha.
Goro pokiwał z milczeniu głową. Początek tej rozmowy był
raczej nieudany, ale Goro nie miał wyjścia, jak przyznać Belialowi we wszystkim
rację. Nie chciał, by ktokolwiek uznawał go za tyrana. Ba!, on nawet władcą dla
nich nie był, choć wiedział, że wielu go tak traktowało. Ale Bel miał rację —
to się mogło szybko obrócić na jego szkodę, jeśli nie zachowa ostrożności.
— Wiera tu jeszcze zostanie.
— No dobra! — zawołał dość entuzjastycznie, wzruszając
ramionami. — Po tym, co się odjebało, to się nie dziwię. Ale weź może wpierw
jakieś orędzie do narodu jebnij albo nie wiem, coś… Bo wiesz… — zawiesił głos,
spoglądając na Goro znacząco. — To znaczy, wiesz — dodał z namysłem — im tam
kij z tym pilnowaniem tej twojej, nie? Im to serio obojętne. To znaczy, w sensie,
no sami sobie wymyślili przysięgę wierności, nie? To był ich wybór. Tylko żeby
po prostu nie było, że jakoś tego nadużywasz. Nie? Bo to ich dobra wola, a nie
twoje widzimisię.
Goro słuchał tego wszystkiego w milczeniu, chłonąc tyle, ile
zdołał. Musiał odebrać tę gorzką lekcję, bo Belial we wszystkim miał rację. Bynajmniej
się tym nie przejmował, nie zamierzał też wydawać żadnego orędzia, jak sugerował
mu przyjaciel. Mieszkające tu demony były wspaniałymi, lojalnymi i honorowymi
przyjaciółmi. Jasnym pozostawało, że obie strony musiały traktować siebie
nawzajem z należytym szacunkiem i z tego powodu Goro nigdy niczego nie
nakazywał, a jedynie prosił. Prawdę mówiąc był zły na to, że nikt osobiście mu
nie powiedział o swoich wątpliwościach, ale i tego nie chciał roztrząsać. Planował
za to skorzystać z innej rady i w istocie zająć się Wierą sam, jedynie z drobną
pomocą.
— Ewentualnie — Belial zastanawiał się na głos, robiąc minę wielkiego
myśliciela — możesz sam sobie tej swojej pilnować, a nam, w ramach
zadośćuczynienia, jakiś harem tu zorganizować. Jak chcesz, to mogę się
wszystkim zająć! — zawołał ochoczo.
Goro obrzucił go sądnym spojrzeniem, nie rzekłszy ani słowa.
— Dobra, dobra — mruknął Belial, już znacznie mniej entuzjastycznie.
— Nie to nie, tak tylko rzuciłem. I nie ma, kurwa, za co — dodał z przekąsem.
— Dzięki, Belial.
— Jak zawsze do usług!
Jadalnia była ogromna. Owalna, w całości wykonana z ciemnego
drewna, zdawała się pogrążyć w zupełnym mroku i nawet trzaskający głośno kominek
przywarty do ściany, mniej więcej na wysokości połowy stołu, nie rzucał dość światła,
by jakoś rozjaśnić to pomieszczenie. Nieco lepiej radziły sobie z tym
porozwieszane na całej długości ścian świeczniki o malutkich, jasnych
płomyczkach, ale i tak czegoś brakowało — chociażby okien wpuszczających
naturalne światło. Mimo to nie można było odmówić tej jadalni uroku: bogato
zdobiona, pełna porozwieszanych obrazów i bujnej roślinności, czarowała swym
pięknem.
Być może tym przyjemniej się tu jadło, ale o tym Goro nie
miał bladego pojęcia — ponieważ nie jadał. Demony nie odczuwały głodu ani
pragnienia i większość potraw smakowała im jak papier. Ubolewali nad tym,
ponieważ pożywienie nie zapewniało im nawet tej radości, która oferował smak,
nigdy go nie zaznawszy.
Ale Wiera musiała jeść, nawet jeśli nie miała na to ochoty. Skąd
dokładnie wzięło się jedzenie, które im podano? Nie wiedział i wolał nie wiedzieć,
ale ufał swoim druhom i wierzył, że posiłek zasmakuje Wierze. On także jadł,
choć tylko dla dotrzymania towarzystwa w tej czynności. Dzięki temu mogli porozmawiać
na dość przyziemne i nieangażujące tematy, wyczuwając, że właściwy moment
nadejdzie już za moment, gdy już się posilą, a kieliszki zapełnią się winem.
Napoje na szczęście im smakowały, choć Goro nie do końca
potrafił to wytłumaczyć.
— Wiero, pozwól, że przejdę do rzeczy — rzekł po dłuższej
chwili, gdy już wymienili grzeczności na temat kolacji i podanego wina — ale to
nie może dłużej czekać, zważywszy na twoje plany. Uważam, że twój wyjazd byłby
bardzo złym pomysłem. Wolałbym i bardzo cię o to proszę, byś została.
Sam nie wiedział, czy powinien poczekać na reakcję Wiery,
czy może kuć żelazo, póki gorące i czym prędzej namówić ją do swoich racji. Na
decyzji przeważyło krótkie — wystarczająco krótkie — milczenie Wiery, które
upewniły Goro w nikłym przekonaniu, że powinien mówić dalej.
— Rumen stanowi zagrożenie jedynie na zewnątrz i doskonale o
tym wie. Dotąd skutecznie wywabiał cię z kryjówki i tam atakował na różne
sposoby. Tu, zapewniam cię, nie ma żadnego wstępu. I nie traktuj tego jak więzienie
— zaznaczył. — Decyzja należy do ciebie, ale rozsądniej byłoby się ukryć.
Jesteś ścigana, Wiero — zauważył — i odchodząc gdziekolwiek, wiele ryzykujesz.
Zawahał się, nie wiedząc, czy powinien użyć ostatecznych
argumentów. Powinien, choć zdecydował, że ujmie je nieco delikatniej — Wiera zapewne
i tak domyśli się tego ukrytego przekazu.
— Rumen nie ma cię tu jak zastraszyć. Nie ma już żadnych
kart w zanadrzu. Teraz będzie czekał, aż popełnisz błąd i moim zdaniem tym błędem
byłoby wystawienie się na widok. Tutaj nie może cię śledzić ani niczego
kontrolować.
Nie miał już żadnych kart. Odebrał jej matkę, ojca, dom, przyjaciół,
a teraz jeszcze siostrę. Wiera nie miała już niczego ani nikogo i ostatnim, co
Rumen mógł odebrać jej Wierze, było jej życie. A tego Goro oddawać nie
zamierzał.
— Chyba że... — zerknął na nią niepewnie. — Czy mogło być coś jeszcze, czym Rumen miałby się w szachu? Powiedz, to bardzo ważne. I pozwól, że jeszcze raz to zaznaczę — dodał po chwili — nikt nie ma ci za złe, że poprosiłaś nas o pomoc. Nikt, podkreślam — spojrzał na nią z powagą — ani ja, ani nikt inny z mieszkańców tego zamku. Pragnę cię tym samym przeprosić za zachowanie niektórych demonów, ale ta złość skierowana była nie w ciebie, ale we mnie – choć dość pokracznie ją przekazali. Obiecuję, że więcej ci się naprzykrzać nie będą. Od tej chwili sam chciałbym się wszystkim zająć, prosząc innych o pomoc tylko w ostateczności. I jeszcze jedno — dodał z lekkim uśmiechem — nikogo tu nie naraziłaś na niebezpieczeństwo. Czym jest niebezpieczeństwo dla istot nieśmiertelnych? — spytał odrobinę humorystycznym tonem, obserwując Wierę uważnie.
Na tym jednak skończyły się ich żarty i uśmiechy, tym bardziej
że rozmowa na wszelkie inne tematy zupełnie się nie kleiła. Może zacznie kiedy
indziej, gdy już kurz bitewny opadnie, a oni zaczną się lepiej poznawać. Może
wtedy dowiedzą się o sobie więcej, może Wiera mu coś o sobie opowie, a on
chętnie wyjaśni naturę demonów. Może. Jednak aby to wszystko się wydarzyło,
musiał być spełniony jeden bardzo ważny warunek.
Wiera musiała żyć.
— Zostań — poprosił, choć w jego tonie wybrzmiewały stanowcze
nuty. — Choć na jakiś czas, dopóki nie znajdziemy innego rozwiązania lub dopóki
go nie zabijemy. Poprosiłaś mnie o pomoc — przypomniał — a więc za ciebie
odpowiadam. Nie mogę więc dopuścić do tego, by stała ci się krzywda, a to cię
czeka na zewnątrz. Odejdziesz gdzie i tylko kiedy chcesz, gdy już będziesz w pełni
bezpieczna.
Nie wiedział, czy ją przekonał, ale miał taką nadzieję. Oboje
mieli świadomość, że Goro nie mógł jej do niczego zmuszać, lecz musiał
spróbować. Na szczęście Wiera była inteligentną kobietą, więc demon wierzył, że
zrozumie powagę sytuacji oraz ogrom zagrożenia, jaki na nią czyhał. I tego Goro
żałował najbardziej — że nie zdołał go zneutralizować, choć miał ku temu
okazję.
— Proszę cię — rzekł spokojnie, spoglądając na nią z
nadzieją zmieszaną z obawą. — Proszę, zostań.
Twój czas jeszcze nie nadszedł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz